Wstecz / Spis Treści / Dalej

17. Godny przeciwnik

Wtorek, 11 grudnia 1962

Moje pułapki były doskonałe, ich rozstawienie właściwe. Widziałem wiewiórki, króliki i inne gryzonie, a także przepiórki, ale przez cały dzień nie mogłem nic złowić.

Kiedy wczesnym rankiem opuszczaliśmy dom, don Juan powiedział mi, że tego dnia muszę czekać na dar mocy, wyjątkowe zwierzę, które złapie się w moje pułapki, a jego mięso będę mógł wysuszyć na pożywienie mocy.

Don Juan wydawał się zatopiony w myślach. Z jego ust nie padła ani jedna sugestia czy komentarz. W końcu, u schyłku dnia stwierdził:

– Ktoś przeszkadza ci w polowaniu.

– Kto? – zapytałem, szczerze zdziwiony. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się i pokręcił niedowierzająco głową.

– Zachowujesz się, jakbyś nie wiedział kto – stwierdził. – A przecież od początku wiesz.

Chciałem zaprotestować, ale uznałem, że nie ma sensu. Wiedziałem, że powie “la Catalina", i jeśli o ten rodzaj wiedzy mu chodziło, to miał rację.

– Albo pójdziemy teraz do domu – kontynuował – albo poczekamy aż do zmierzchu, aby ją pochwycić.

Wydawało się, że czeka na moją decyzję.

Miałem ochotę wrócić. Zaczynałem zwijać cienką linkę, której wcześniej używałem i zanim zdążyłem się wypowiedzieć, powstrzymał mnie poleceniem:

– Siadaj. Byłoby prościej i rozsądniej po prostu odejść, ale w tym szczególnym przypadku, wydaje mi się, że musimy zostać. To przedstawienie jest przecież dla ciebie.

– Co masz na myśli?

– To tobie ktoś wchodzi w drogę i dlatego jest to twoje przedstawienie. Ja wiem, kto to jest, ty też.

– Przerażasz mnie – powiedziałem.

– Nie ja – odparł, śmiejąc się. – Ta kobieta, która tutaj grasuje. Ona cię przeraża.

Zrobił pauzę, oczekując, jaki efekt wywrą na mnie jego słowa. Musiałem przyznać, że byłem przerażony.

Ponad miesiąc wcześniej doszło do straszliwej konfrontacji z czarownicą zwaną la Catalina. Stanąłem z nią twarzą w twarz, ryzykując życie, ponieważ don Juan przekonał mnie, że ona dybie na niego, a on nie jest w stanie się obronić przed jej gwałtownymi atakami. Kiedy już spotkałem się z nią, don Juan wyznał, że ona nigdy nie stanowiła dla niego żadnego niebezpieczeństwa, a cała ta sprawa to podstęp, co prawda, nie będący złośliwym kawałem, ale za to mający na celu złapanie mnie w pułapkę.

Jego metoda wydała mi się tak nieetyczna, że wpadłem we wściekłość.

Słysząc moje wybuchy gniewu, don Juan zaczął śpiewać meksykańskie piosenki. Naśladował popularnych piosenkarzy, a jego interpretacja była tak komiczna, że w końcu śmiałem się jak dziecko. Zabawiał mnie w ten sposób godzinami. Nigdy nie przypuszczałem, że posiada taki bogaty repertuar idiotycznych piosenek.

– Pozwól mi coś ci powiedzieć w związku z tą sprawą – odezwał się w końcu. – Gdybyśmy nie byli oszukiwani, nigdy niczego byśmy się nie nauczyli. To samo wydarzało się mnie i będzie się wydarzać każdemu. Metoda dobroczyńcy polega na tym, aby doprowadzać nas do ostateczności. Może on jedynie wskazywać nam drogę i używać podstępu. Kiedyś też wziąłem cię podstępem.

Pamiętasz przecież, jak ponownie rozbudziłem w tobie ducha myśliwego. Sam mi powiedziałeś, że polowanie sprawiło, że zapomniałeś o roślinach. Byłeś w stanie dokonać wielu rzeczy, aby zostać myśliwym, takich, których nie zrobiłbyś po to, ażeby uczyć się o roślinach. Teraz musisz zrobić jeszcze więcej, aby przeżyć. Wpatrywał się we mnie i wybuchnął śmiechem.

– To wszystko jest zwariowane – powiedziałem. – Jesteśmy racjonalnymi istotami.

– Ty jesteś racjonalny – odparł. – Ja nie.

– Oczywiście, że jesteś – upierałem się. – Jesteś jednym z najbardziej rozumnych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem.

– W porządku! – wykrzyknął. – Nie będę się z tobą kłócił. Jestem, i co z tego?

Wciągnąłem go w dyskusję na temat tego, dlaczego dwie rozumne istoty muszą postępować w taki zwariowany sposób i jak my, zajmować się panią czarownicą.

– Jesteś istotą rozumną, w porządku – powiedział dziko. – To znaczy, że wydaje ci się, że wiesz dużo o świecie, ale czy tak jest? Co naprawdę wiesz? Widzisz tylko działania ludzi. Twoje doświadczenia są ograniczone tylko do tego, co ludzie robią tobie i innym. Nie wiesz nic o tajemnicach świata.

Dał znak, aby iść za nim do samochodu. Pojechaliśmy do pobliskiego meksykańskiego miasteczka.

Nie pytałem, co będziemy tam robić. Don Juan kazał mi zaparkować koło restauracji, a później obeszliśmy wkoło dworzec autobusowy i miejscowy sklep. Don Juan szedł po mojej prawej stronie i prowadził mnie. Nagle uświadomiłem sobie, że ktoś idzie obok mnie z lewej, lecz zanim zdążyłem się obrócić, aby popatrzeć, don Juan zrobił szybki, gwałtowny ruch. Pochylił się, jakby coś podnosił z ziemi, a później chwycił mnie pod pachę, kiedy już na niego wpadałem. Zaciągnął mnie do samochodu i nie puścił mojej ręki, nawet aby pozwolić mi otworzyć drzwi. Grzebałem się z kluczykami przez chwilę. Łagodnie wpakował mnie do samochodu, a potem sam wsiadł.

– Jedź powoli i zatrzymaj się przed sklepem – powiedział.

Kiedy byliśmy na miejscu, don Juan ruchem głowy dał mi znak, abym popatrzył. La Catalina stała w tym właśnie miejscu, gdzie don Juan mnie przewrócił. Wzdrygnąłem się odruchowo. Kobieta zrobiła kilka kroków w kierunku samochodu i stanęła wyzywająco. Obejrzałem ją sobie dokładnie i doszedłem do wniosku, że jest piękna. Była bardzo ciemna i miała pulchne ciało, ale wyglądała na silną i muskularną. Miała pełną, okrągłą twarz o wystających kościach policzkowych i dwa długie warkocze kruczoczarnych włosów. Najbardziej zaskoczył mnie jej wiek. Mogła być najwyżej po trzydziestce.

– Niech podejdzie bliżej, jeśli zechce – szepnął don Juan.

Zrobiła trzy albo cztery kroki w naszym kierunku i zatrzymała się może dziesięć stóp od nas. Spojrzeliśmy na siebie. W tym momencie poczułem, że nie ma w niej nic, co mogłoby mi zagrażać. Uśmiechnąłem się i pomachałem do niej. Zachichotała, jakby była zawstydzoną, małą dziewczynką i zasłoniła sobie usta. W jakimś sensie byłem zachwycony. Odwróciłem się do don Juana, aby skomentować jej wygląd i zachowanie, ale prawie na śmierć przestraszył mnie swoim krzykiem.

– Nie odwracaj się do tej kobiety plecami, do cholery!

Szybko odwróciłem się, aby na nią spojrzeć. Znów zrobiła kilka kroków w stronę samochodu i teraz stała zaledwie pięć stóp od jego drzwi. Uśmiechała się. Miała duże, białe i bardzo czyste zęby. Jednak w jej uśmiechu było coś niesamowitego. Nie był wcale przyjacielski, przypominał raczej grymas, gdyż uśmiechały się tylko jej usta. Czarne i zimne oczy czarownicy wpatrywały się we mnie uporczywie.

Dreszcz wstrząsnął całym moim ciałem. Don Juan zaniósł się swym gdaczącym rechotem. Po chwili kobieta powoli postąpiła kilka kroków do tyłu i zniknęła w tłumie.

Odjechaliśmy i don Juan stwierdził, że jeśli nie uporządkuję swojego życia i nie nauczę się tego, co trzeba, ona rozdepcze mnie jak bezbronnego robaka.

– Ona jest właśnie tym godnym ciebie przeciwnikiem, którego obiecałem ci znaleźć – podsumował.

Don Juan uznał, że musimy zaczekać na omen, zanim podejmiemy decyzję, co mamy robić z kobietą przeszkadzającą mi w polowaniu.

– Jeśli zobaczymy albo posłyszymy wronę, będziemy pewni, że mamy czekać, dowiemy się też gdzie – dodał.

Don Juan powoli obrócił się dokoła, omiatając wzrokiem otoczenie.

– To nie jest miejsce odpowiednie do czekania – powiedział szeptem.

Zaczęliśmy iść na wschód. Było już zupełnie ciemno. Nagle dwie wrony wyleciały zza wysokich krzewów i zniknęły za wzgórzem. Don Juan powiedział, że jest ono naszym celem.

Kiedy dotarliśmy tam, okrążył je i wybrał miejsce u jego podnóża, zwrócone na południowy wschód. Oczyścił z zeschłych gałęzi, liści i drobnych kamieni kolisty obszar o średnicy pięciu czy sześciu stóp. Chciałem mu pomóc, ale odmówił stanowczym ruchem ręki. Położył palec na ustach na znak, bym zachował ciszę. Kiedy skończył, wciągnął mnie do środka kręgu, kazał zwrócić się na południe, tyłem do wzgórza i szepnął mi do ucha, że muszę naśladować jego ruchy. Zaczął jakby taniec, wybijając prawą nogą rytm, na który składały się serie siedmiu takich samych uderzeń, po których następowały trzy szybkie tupnięcia.

Próbowałem się dostosować do jego rytmu i po kilku nieudanych próbach, mniej więcej robiłem to tak jak on.

– Po co to? – szepnąłem mu do ucha.

Odpowiedział również szeptem, że tupię jak królik i prędzej czy później ten, kto poszukuje zdobyczy, przyciągnięty hałasem, pokaże się, aby zobaczyć, co się dzieje.

Kiedy nauczyłem się rytmu, don Juan sam przestał tupać, ale kazał mi robić to dalej, odmierzając rytm ruchem dłoni.

Od czasu do czasu uważnie nasłuchiwał, z głową lekko przekrzywioną na prawo, jakby chciał pochwycić odgłosy dobiegające z chaparralu. W pewnym momencie dał mi znak, abym przestał, a sam przyjął niezwykle czujną postawę. Wyglądał, jakby był gotowy do skoku na jakiegoś niewidzialnego wroga.

Następnie dał mi znak, bym znów tupał, po czym ponownie mnie zatrzymał. Za każdym razem kiedy przestawałem uderzać nogą, słuchał z taką uwagą, że każde włókno jego ciała wydawało się napięte do granic możliwości.

Nagle przyskoczył do mnie i szepnął mi do ucha, że zmierzch osiągnął teraz swoją pełną moc. Rozejrzałem się wkoło. Chaparral stał się ciemną masą, tak samo jak wzgórza i skały. Niebo miało ciemnoniebieską barwę i nie było już widać chmur. Cały świat zdawał się jednolitą masą cieni pozbawionych dostrzegalnych granic.

Posłyszałem niesamowity, odległy krzyk zwierzęcia, kojota, a może jakiegoś nocnego ptaka. Wybuchnął tak nagle, że nie zdążyłem zwrócić na niego uwagi, a ciało don Juana już na niego zareagowało. Poczułem, że drży, ponieważ stał obok mnie.

– Zaczynamy – szepnął. – Uderzaj znowu i bądź przygotowany. Ona tu jest.

Zacząłem tupać zapamiętale, ale don Juan postawił swoją stopę na mojej i dał mi znak, abym się rozluźnił i utrzymywał równy rytm.

– Nie odstrasz jej – szepnął mi do ucha. – Uspokój się i nie trać głowy.

Znowu zaczął odmierzać rytm dłonią i gdy za drugim razem kazał mi się uciszyć, ponownie usłyszałem ten sam krzyk. Tym razem wydawał się należeć do ptaka przelatującego nad wzgórzem.

Don Juan kazał mi dalej uderzać nogą, a kiedy przestałem, dotarł do mnie specyficzny szelest z lewej strony. Był to dźwięk, jaki wydaje duże zwierzę poruszające się po suchych gałęziach. Przyszła mi do głowy myśl o niedźwiedziu, ale po chwili uświadomiłem sobie, że na pustyni nie ma niedźwiedzi. Chwyciłem don Juana za rękę, a on uśmiechnął się i położył palec na ustach, nakazując ciszę. Wpatrywałem się w ciemność po lewej, ale dał mi znak, abym tego nie robił. Kilkakrotnie wskazywał głową na przestrzeń nade mną, a potem odwrócił mnie powoli i cicho, aż stanąłem twarzą w kierunku ciemnej masy wzgórza. Don Juan pokazał palcem pewien punkt na jego zboczu. Przykułem wzrok do tego punktu, a tu nagle, jak w nocnym koszmarze, skoczył na mnie ciemny cień. Wrzasnąłem i upadłem na ziemię. Przez chwilę ciemna postać nakładała się na ciemnoniebieskie niebo, a później odpłynęła w powietrzu i wylądowała w krzakach za nami. Posłyszałem odgłos ciężkiego ciała spadającego na krzewy, a potem niesamowity okrzyk.

Don Juan pomógł mi się podnieść i w ciemności poprowadził mnie do miejsca, gdzie zastawiłem pułapki. Kazał mi je pozbierać i rozebrać, po czym porozrzucał kawałki na wszystkie strony. Zrobił to wszystko, nie mówiąc ani słowa. Nic też nie powiedział przez całą drogę powrotną do domu.

– Co chcesz, abym ci powiedział? – zapytał mnie don Juan, kiedy ciągle namawiałem go do wytłumaczenia mi wydarzeń, których świadkiem byłem kilka godzin temu.

– Co to było? – zapytałem:

– Cholernie dobrze wiesz, kto to był – powiedział. – Nie ma co owijać w bawełnę pytaniami: “Co to było?" Ważne jest, kto to był.

Wymyśliłem sobie wyjaśnienie, które bardzo dobrze pasowało. Kształt, który widziałem, był podobny do latawca. Ktoś go wypuścił ze wzgórza, podczas gdy ktoś inny, znajdujący się za nami, ściągnął go na ziemię. Stąd wziął się efekt płynącej w powietrzu ciemnej sylwetki, która przebyła jakieś piętnaście czy dwadzieścia metrów.

Don Juan wysłuchał mojego wytłumaczenia, a potem zaczął się tak śmiać, że aż łzy popłynęły mu po policzkach.

– Przestań się wykręcać – powiedział. – Przejdźmy do sedna sprawy. Czy była to kobieta?

Musiałem przyznać, że kiedy upadłem i spojrzałem w górę, zobaczyłem ciemną sylwetkę kobiety w długiej spódnicy. Skoczyła na mnie z wysoka, ale opadała bardzo wolno. Później wydawało mi się, że coś ściągnęło ją z jej toru i przeleciała nade mną z wielką szybkością, a potem rozbiła się w krzakach. To właśnie ten ruch naprowadził mnie na pomysł z latawcem.

Don Juan odmówił dalszego omawiania tego incydentu.

Następnego dnia wyjechał, aby załatwić jakąś tajemniczą sprawę, a ja pojechałem odwiedzić kilku przyjaciół Indian Yaqui z innej osady.

Środa, 12 grudnia 1962

Gdy tylko przyjechałem do osady Indian Yaqui, meksykański sklepikarz powiedział mi, że wypożyczył gramofon i dwadzieścia płyt ze sklepu w Ciudad Obregon na zabawę, którą zaplanował na dzisiejszy wieczór, aby uczcić Dziewicę z Gwadelupy. Rozpowiedział już wszystkim, że w przygotowaniach pomagał mu Julio, komiwojażer, który przyjeżdżał do osady dwa razy w miesiącu, aby zbierać zaliczki na przyszłą sprzedaż taniej odzieży, na którą udało mu się już znaleźć kilku nabywców.

Julio przywiózł gramofon wczesnym popołudniem i podłączył go do dynama dostarczającego prąd do sklepu. Sprawdził, czy działa, później ustawił głos na maksimum, przypominając sklepikarzowi, aby nie dotykał żadnych przełączników, i zaczai wybierać dwadzieścia płyt.

– Wiem, ile każda z nich ma rys – powiedział Julio.

– Powiedz to mojej córce – odparł tamten.

– Ty ponosisz za nie odpowiedzialność, nie twoja córka.

– To wszystko jedno, przecież ona będzie zmieniać płyty. Julio upierał się, że dla niego nie ma żadnej różnicy, czy ona, czy ktoś inny będzie obsługiwał gramofon, dopóki sklepikarz będzie płacił za każdą zniszczoną płytę. Sklepikarz zaczął się kłócić z Julio, który był już czerwony na twarzy. Od czasu do czasu zwracał się do dużej grupy Indian, która zgromadziła się przed sklepem. Czynił gesty rozpaczy, załamywał ręce i robił różne miny. W końcu zażądał gotówki pod zastaw. To z kolei wywołało długą dyskusję na temat tego, kiedy płytę można uznać za zniszczoną. Julio kategorycznie stwierdził, że za każdą uszkodzoną płytę należy się jej pełna cena, tak jak za nową. To jeszcze bardziej rozzłościło sklepikarza, który zaczął odłączać gramofon. Był gotów odwołać zabawę. Wyjaśnił swoim klientom zgromadzonym przed sklepem, że robił wszystko, co mógł, aby się dogadać z Julio. Przez chwilę wydawało się, że zabawa się skończyła, zanim jeszcze się rozpoczęła.

Blas, stary Indianin, u którego mieszkałem, zaczął głośno robić uwagi na temat smutnej sytuacji Yaqui, którzy nawet nie mogą pozwolić sobie na świętowanie swojego najbardziej szanowanego święta, dnia Dziewicy z Gwadelupy.

Chciałem interweniować i zaoferować swoją pomoc, ale Blas powstrzymał mnie. Powiedział, że jeśli dałbym gotówkę pod zastaw, sklepikarz sam potłukłby płyty.

– On jest najgorszy ze wszystkich – dodał. – Niech sam da zastaw. Ciągnie od nas pieniądze, więc dlaczego nie miałby zapłacić?

Po długiej dyskusji, w której wszyscy stanęli po stronie Julia, co wydało mi się bardzo dziwne, sklepikarz przedstawił warunki możliwe do zaakceptowania przez obydwie strony. Miał nie dawać gotówki pod zastaw, ale przejąć odpowiedzialność za płyty i gramofon.

Motocykl Julia pozostawił za sobą chmurę kurzu, gdy odjechał do bardziej odległych domów osady. Blas powiedział, że usiłuje dostać się do klientów, zanim ci przyjdą do sklepu i wydadzą wszystkie pieniądze na alkohol. Gdy to mówił, grupa Indian wyszła zza składziku. Blas spojrzał na nich i zaczął się śmiać, w jego ślady poszli wszyscy pozostali.

Powiedział mi, że ci Indianie byli klientami Julia i ukryli się za sklepem, czekając, aż odjedzie.

Zabawa zaczęła się wcześnie. Córka sklepikarza wybrała płytę i opuściła ramię gramofonu, czemu towarzyszył głośny zgrzyt i wysokie buczenie. Potem ryknęła trąbka i dołączyły do niej gitary.

Zabawa polegała głównie na odtwarzaniu płyt. Było tam czterech młodych Meksykanów, którzy tańczyli z dwoma córkami sklepikarza, oraz trzy młode Meksykanki. Yaqui nie tańczyli. Z wyraźnym zachwytem obserwowali każdy ruch tancerzy, popijając tanią tequilę.

Postawiłem kolejkę dla wszystkich, których znałem. Chciałem zlikwidować wszelki dystans. Krążyłem pośród Indian, rozmawiając z nimi i częstując ich alkoholem. Mój sposób sprawdzał się, do momentu, kiedy zauważyli, że ja nie piję. Wyraźnie dotknęło to wszystkich. Wyglądało to tak, jakby nagle odkryli, że nie pasuję do ich towarzystwa. Indianie stali się gburowaci i zaczęli mnie obrzucać groźnymi spojrzeniami.

Meksykanie, również pijani, w tym samym momencie uzmysłowili sobie, że nie tańczę i to obraziło ich jeszcze bardziej niż Indian moja abstynencja. Stali się bardzo agresywni. Jeden z nich chwycił mnie silnie za ramię i zaciągnął do gramofonu. Drugi wręczył mi pełną czarkę teąuili i zażądał, abym wypił ją jednym haustem, udowadniając w ten sposób, że jestem macho.

Chciałem zagrać na zwłokę i roześmiałem się idiotycznie, jakby rzeczywiście bawiła mnie ta sytuacja. Powiedziałem, że najpierw zatańczę, a później będę pił. Jeden z młodych ludzi wymienił tytuł piosenki. Dziewczyna obsługująca gramofon zaczęła szukać w stosie płyt. Chociaż żadna z kobiet nie piła jawnie, ta miała trudności w nastawieniu aparatu. Inny młody mężczyzna powiedział, że płyta, którą wybrała to nie twist. Znowu zaczęła grzebać w stosie płyt, poszukując właściwej. Wszyscy ją otoczyli, zostawiając mnie w spokoju. To dało mi czas, aby pobiec za sklep, daleko od światła i zejść im wreszcie z oczu.

Stałem w cieniu krzaków, usiłując zdecydować się, co mam robić. Byłem zmęczony. Czułem, że czas iść do samochodu i wracać do domu. Zacząłem się przemykać w stronę domu Blasa, gdzie zaparkowałem. Doszedłem do wniosku, że jeśli będę jechał powoli, nikt nie zauważy, iż wyjeżdżam.

Ludzie obsługujący gramofon widocznie dalej szukali płyty, ponieważ było słychać jedynie wysokie buczenie głośnika. Po chwili jednak wybuchnęły dźwięki twista. Zaśmiałem się głośno, myśląc, że właśnie teraz popatrzyli tam, gdzie stałem i odkryli moje zniknięcie.

Zauważyłem kilka ciemnych sylwetek, idących w przeciwnym kierunku, w stronę sklepu. Mijając mnie, ludzie mamrotali: Buenas noches. Rozpoznałem ich i powiedziałem, że zabawa jest wspaniała.

Zanim doszedłem do ostrego zakrętu drogi, spotkałem dwie osoby, których nie znałem, ale jednak je pozdrowiłem. Powalający ryk gramofonu wydawał się na drodze prawie tak samo głośny jak przed sklepem. Była ciemna, bezgwiezdna noc, ale łuna bijąca od składziku powodowała, że całkiem nieźle widziałem. Znajdowałem się już bardzo blisko domu Blasa, więc przyspieszyłem kroku. Wtedy zauważyłem, że ktoś siedzi albo kuca z lewej strony drogi. Przez chwilę myślałem, że to któryś z uczestników zabawy, który wyszedł wcześniej niż ja. Wyglądało, jakby osoba ta załatwiała swe potrzeby fizjologiczne. Było to dziwne, ponieważ ludzie z osady zawsze chodzili w gęste krzaki. Pomyślałem sobie, że ktokolwiek to jest, musi być pijany.

Podszedłem do zakrętu i powiedziałem: Buenas noches. W odpowiedzi usłyszałem niesamowite, niskie, nieludzkie wycie. Włosy na całym ciele dosłownie stanęły mi dęba. Przez sekundę byłem sparaliżowany. Potem zacząłem szybko iść. Kiedy spojrzałem, tajemnicza istota podniosła się. Była to kobieta. Była pochylona mocno do przodu; przeszła tak kilka metrów, po czym podskoczyła. Zacząłem biec, a kobieta skakała jak ptak obok mnie, dotrzymując mi kroku. Zanim dotarliśmy do domu Blasa, przecięła mi drogę, tak że prawie się dotknęliśmy.

Przeskoczyłem przez wąski, suchy kanał przed domem i z hukiem wpadłem do środka przez cienkie drzwi. Blas był już w domu i nie wydawał się przejęty moją opowieścią.

– Nieźle cię nabrali – powiedział uspokajająco. – Indianie uwielbiają dokuczać obcym.

To, co mi się przytrafiło, było tak przerażające, że następnego dnia pojechałem do domu don Juana zamiast do siebie, tak jak planowałem.

Don Juan wrócił późnym popołudniem. Nie dałem mu czasu na powiedzenie czegokolwiek, ale od razu wyrzuciłem z siebie całą historię, łącznie z komentarzem Blasa. Twarz don Juana posmutniała. Może to była tylko moja wyobraźnia, ale wydawało mi się, że się zmartwił.

– Nie traktuj zbyt poważnie tego, co mówił Blas – powiedział poważnie. – On nie wie nic o walkach czarowników. Kiedy zauważyłeś, że cień znajduje się po lewej stronie, powinieneś zdać sobie sprawę, że chodzi tu o coś poważnego. Ale nie powinieneś też uciekać.

– Co miałem robić? Zostać tam?

– Właśnie. Kiedy wojownik spotyka swojego przeciwnika, który nie jest ludzką istotą, musi stawić mu czoło. Tylko dzięki temu staje się niewrażliwy na ciosy.

– Co ty mówisz, don Juanie?

– Mówię, że miałeś trzecie spotkanie z godnym ciebie przeciwnikiem. Ona wszędzie podąża za tobą, czekając na moment twojej słabości. Już prawie położyła na tobie łapę.

Ogarnął mnie niepokój i oskarżyłem go o narażanie mnie na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Żaliłem się, że gra, którą ze mną prowadzi, jest okrutna.

– Byłaby okrutna, jeśli dotyczyłaby zwykłego człowieka – powiedział. – Ale w momencie, kiedy zaczyna się żyć jak wojownik, nie jest się już zwykłym człowiekiem. Poza tym, nie dlatego znalazłem ci godnego przeciwnika, żeby zabawiać się tobą czy drażnić cię albo niepokoić. Godny przeciwnik może posłużyć jako bodziec. Dzięki la Catalinie możesz zrobić użytek ze wszystkiego, czego cię nauczyłem. Nie masz innego wyjścia.

Byliśmy cicho przez chwilę. Jego słowa wywołały we mnie okropny lęk.

Następnie don Juan zażyczył sobie, abym spróbował naśladować, najlepiej jak tylko jak umiem, krzyk, który posłyszałem, kiedy powiedziałem: Buenas noches.

Próbowałem odtworzyć ten dźwięk i wyszło mi dziwne wycie, którego sam się przestraszyłem. Don Juanowi musiał się on wydać śmieszny, ponieważ nie mógł opanować chichotu.

Potem kazał mi zrekonstruować przebieg wypadków. Odległość, jaką przebiegłem, odległość, w jakiej znajdowała się ode mnie kobieta, kiedy ją spotkałem, odległość, która dzieliła nas w momencie, kiedy dotarłem do domu, i miejsce, w którym zaczęła skakać.

– Żadna gruba Indianka nie potrafi skakać w ten sposób – powiedział po przeanalizowaniu wszystkich danych. – Nie potrafi nawet biec tak daleko.

Kazał mi skakać. Za każdym razem nie mogłem wykonać dłuższego skoku niż na cztery stopy, a jeśli mnie wzrok nie mylił, każdy skok kobiety wynosił co najmniej dziesięć stóp.

– Oczywiście wiesz, że już od teraz musisz mieć się na baczności – powiedział don Juan. – Ona będzie próbowała klepnąć cię w lewe ramię, kiedy będziesz miał chwilę słabości lub gdy nie będziesz czujny.

– Co powinienem robić? – zapytałem.

– Nie ma sensu narzekać – odparł. – To, co jest teraz ważne, to strategia twojego życia.

W ogóle nie mogłem się skoncentrować na tym, co mówił. Robiłem notatki automatycznie. Po długo trwającej ciszy zapytał mnie, czy nie mam bólów za uszami lub bólów karku. Odpowiedziałem, że nie, a wtedy on stwierdził, że jeśli doświadczałbym nieprzyjemnych sensacji, w którymś z tych miejsc, znaczyłoby to, że la Catalinie udało się mi zaszkodzić.

– Wszystko, co zrobiłeś tamtej nocy, było niezręczne – powiedział. – Po pierwsze, poszedłeś na zabawę dla zabicia czasu, jak gdyby istniał jakiś czas do zabicia. To cię osłabiło.

– Czy uważasz, że nie powinienem chodzić na zabawy?

– Nie, nie uważam tak. Możesz chodzić, gdzie tylko ci się żywnie podoba, ale wtedy musisz przyjmować za to pełną odpowiedzialność. Wojownik żyje strategicznie. Poszedłby on na taką zabawę tylko wtedy, jeśli wymagałaby tego jego strategia. Oznacza to oczywiście, że posiadałby pełną kontrolę i robiłby tylko to, co uważa za konieczne.

Popatrzył na mnie w skupieniu i uśmiechnął się, a potem zakrył twarz i zachichotał.

– Jesteś teraz w pułapce – powiedział. – Twój przeciwnik depcze ci po piętach i po raz pierwszy w życiu nie możesz pozwolić sobie na działanie na łapu-capu. Teraz będziesz musiał nauczyć się całkiem innego działania, działania strategii. Pomyśl o tym w ten sposób: jeśli przeżyjesz ataki la Cataliny, pewnego dnia podziękujesz jej za zmuszenie cię do zmiany swojego działania.

– Co za okropny sposób przedstawiania sytuacji! – wykrzyknąłem. – A co, jeśli nie przeżyję?

– Wojownik nigdy nie folguje sobie w takich myślach – powiedział. – Kiedy musi obcować z innymi, podąża za działaniem strategii, a w takim działaniu nie ma zwycięstw czy porażek. Są tylko czyny.

Zapytałem go, na czym polega działanie strategii.

– Polega na tym, że nie jesteś zdany na łaskę innych ludzi – odparł. – Na tej zabawie, na przykład, zostałeś błaznem, nie dlatego że twoim celem było nim zostać, ale dlatego że zdałeś się na innych. Nie miałeś żadnej kontroli i musiałeś od nich uciekać.

– Co powinienem zrobić?

– Nie iść tam w ogóle albo pójść, aby dokonać jakiegoś specjalnego czynu. Po tym przekomarzaniu się z Meksykanami stałeś się słaby i la Catalina wykorzystała tę sytuację. Dlatego przykucnęła przy drodze i czekała na ciebie. Twoje ciało wiedziało, że coś jest nie w porządku, a jednak odezwałeś się do niej. To było okropne. Podczas takich spotkań nie wolno ci powiedzieć ani jednego słowa do swojego przeciwnika. Potem odwróciłeś się do niej plecami. To było nawet jeszcze gorsze. A później uciekłeś, i to chyba jest najgorsze z tego wszystkiego. Widocznie trafiłeś na zupełną niezdarę. Czarownik, godny tego imienia, natychmiast powaliłby cię w momencie, w którym odwróciłeś się, aby uciec. Na razie twoją jedyną obroną będzie stanie w miejscu i wykonywanie tańca.

– O jakim tańcu mówisz? – zapytałem.

Powiedział mi, że tupanie królika, którego mnie nauczył, jest pierwszym krokiem tańca, jaki wojownik rozwija przez całe życie, a w końcu odtwarza podczas swojej ostatniej próby na ziemi.

Przeżyłem moment dziwnej trzeźwości, podczas którego stało się dla mnie jasne, że to, co zdarzyło się pomiędzy mną a la Cataliną za pierwszym razem, kiedy stanąłem z nią twarzą w twarz, było rzeczywiste. La Cataliną była rzeczywista i nie mogłem odrzucić możliwości, że faktycznie szła moim śladem. Nie potrafiłem jednak nadal zrozumieć, w jaki sposób to robi. Zaczęło mi świtać podejrzenie, że może don Juan mnie nabiera i to właśnie on w jakiś sposób wywołuje te dziwne efekty, których byłem świadkiem.

Don Juan nagle spojrzał w niebo i powiedział, że jeszcze jest czas, aby pojechać i sprawdzić czarownicę. Przekonał mnie, że nie grozi nam niebezpieczeństwo, ponieważ tylko podjedziemy pod jej dom.

– Musisz sprawdzić jej wygląd – powiedział. – Chodzi o to, abyś nie miał najmniejszych nawet wątpliwości.

Ręce bardzo mi się pociły, tak że musiałem je ciągle wycierać ręcznikiem. Wsiedliśmy do samochodu i don Juan poprowadził mnie na główną autostradę, a później na szeroką, nie brukowaną drogę. Jechałem środkiem. Wielkie ciężarówki i traktory wyżłobiły głębokie koleiny, a mój samochód miał za niskie zawieszenie, ażeby jechać lewą lub prawą stroną drogi. Poruszaliśmy się powoli z powodu chmury kurzu. Żwir użyty do wyrównania drogi w czasie deszczu związał się z ziemią i teraz grudy wyschniętego błota i kamieni z hukiem uderzały o metalowe podwozie samochodu.

Don Juan kazał zwolnić, kiedy zbliżyliśmy się do małego mostu. Siedziało tam czterech Indian, którzy nam pomachali. Nie byłem pewny, czy ich znam, czy nie. Przejechaliśmy przez mostek i droga łagodnie skręciła.

– To dom tej kobiety – szepnął don Juan, wskazując oczami białą chatę, otoczoną wysokim bambusowym płotem.

Kazał mi zawrócić i stanąć na środku drogi, aby przekonać się, czy kobieta będzie na tyle podejrzliwa, aby się pokazać.

Staliśmy tak może z dziesięć minut. Mnie się zdawało, że to oczekiwanie nigdy się nie skończy. Don Juan nie powiedział ani słowa. Siedział bez ruchu, wpatrując się w dom.

– Oto ona – powiedział, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz.

Zobaczyłem ciemną, złowróżbną sylwetkę kobiety wyglądającej przez otwarte drzwi. Wewnątrz było ciemno i to jeszcze bardziej podkreślało mroczność sylwetki kobiety.

Po kilku minutach kobieta wyszła przed dom i obserwowała nas. Patrzyliśmy na nią przez chwilę, a potem don Juan kazał mi jechać. Brakowało mi słów. Mógłbym przysiąc, że to ona była tą kobietą, która skakała przy drodze w ciemności.

Pół godziny później, kiedy wjechaliśmy na autostradę, don Juan odezwał się wreszcie do mnie.

– Co na to powiesz? – zapytał. – Czy poznajesz tę sylwetkę?

Długo wahałem się, zanim odpowiedziałem. Obawiałem się konsekwencji mojego potwierdzenia. Ostrożnie sformułowałem odpowiedź, mówiąc, że było zbyt ciemno, abym mógł być całkiem pewny.

Don Juan zaśmiał się i lekko poklepał mnie po głowie.

– To była ona, prawda? – zapytał.

Nie dał mi czasu na odpowiedź. Położył palec na ustach i szepnął mi do ucha, że nie ma sensu mówić czegokolwiek. Abym mógł przeżyć ataki la Cataliny, muszę wykorzystać wszystko, czego mnie do tej pory nauczył.