5. Podjęcie odpowiedzialnościWtorek, 11 kwietnia 1961Przyjechałem do domu don Juana wczesnym rankiem, w niedzielę, 9 kwietnia. – Dzień dobry, don Juanie – powiedziałem. – Cieszę się, że cię znowu widzę. Popatrzył na mnie i zaśmiał się łagodnie. Podszedł do mojego samochodu i trzymał otwarte drzwi, gdy wynosiłem pakunki zjedzeniem, które przywiozłem dla niego. Podeszliśmy do domu i usiedliśmy przed drzwiami. Teraz po raz pierwszy naprawdę byłem świadomy tego, co tutaj robię. Przez trzy miesiące faktycznie myślałem tylko o tym. To było zupełnie tak, jakby wewnątrz mnie eksplodowała jakaś bomba zegarowa i nagle przypomniałem sobie coś, co miało dla mnie wartość transcendentalną. Przypomniałem sobie, że kiedyś, jeden raz w życiu, byłem bardzo cierpliwy i bardzo sprawny. Zanim don Juan zdążył cokolwiek powiedzieć, zadałem mu pytanie, które przez cały czas mnie nurtowało. Miałem obsesję na punkcie sokoła albinosa. Skąd o nim wiedział, skoro ja sam o nim zapomniałem? Don Juan uśmiechnął się, ale nie odpowiedział. Zacząłem go prosić. – To nie było nic wielkiego – stwierdził, jak zwykle * Pełnym przekonaniem. – Każdy może ci powiedzieć, że jesteś dziwny. Ale ty jesteś po prostu drętwy, to wszystko. Poczułem, że znowu próbuje wyprowadzić mnie z równowagi i zapędzić w ślepy zaułek, w którym wcale nie chciałem się znaleźć. – Czy możemy zobaczyć swoją śmierć? – zapytałem, chcąc w ten sposób wrócić do tematu. – Pewnie – powiedział, śmiejąc się. – Ona jest zawsze z nami. – Skąd to wiesz? – Jestem starym człowiekiem, a z wiekiem można nauczyć się wszystkiego. – Znam wielu starych ludzi, ale żaden z nich się tego nie nauczył. Jak to zrobiłeś? – No więc, powiedzmy, że wiem wiele różnych rzeczy, ponieważ nie mam osobistej historii i nie czuję się ważniejszy od niczego i dlatego, że śmierć siedzi tutaj razem ze mną. Wyciągnął lewe ramię i poruszył palcami, jakby rzeczywiście coś pieścił. Zaśmiałem się. Wiedziałem, w co mnie wciąga. Stary diabeł znowu chciał mnie sprowokować, prawdopodobnie wybadać moje poczucie własnej ważności, ale teraz nic mi to nie przeszkadzało. Wspomnienie tego, że raz byłem niesłychanie cierpliwy, napełniało mnie dziwną, spokojną radością mogącą rozproszyć zdenerwowanie i niechęć do don Juana. Zamiast niej poczułem podziw dla niego. – Kim ty naprawdę jesteś? – zapytałem. Wyglądał na zdziwionego. Niezwykle szeroko otworzył oczy i zaczął mrugać jak ptak, spuszczając powieki jak zasłonę. Opadały i podnosiły się, ale wzrok don Juana był niezmiennie skupiony. To zachowanie zaszokowało mnie, aż się cofnąłem, a on zaśmiał się z dziecięcą beztroską. – Dla ciebie jestem Juan Matus, do usług – powiedział z przesadną grzecznością. Wtedy zadałem następne palące pytanie: – Co mi zrobiłeś, wtedy, pierwszego dnia, kiedy się poznaliśmy? Miałem na myśli jego spojrzenie, które wtedy na mnie skierował. – Ja? Nic. – odparł niewinnie. Opisałem mu, co poczułem, kiedy tak wejrzał na mnie i jak z tego powodu oniemiałem. Don Juan śmiał się, aż łzy zaczęły mu spływać po policzkach. Znowu poczułem przypływ niechęci w stosunku do niego. Pomyślałem, że jestem poważny i dobrze wychowany, a on tak po indiańsku nieokrzesany. Chyba odkrył mój nastrój, bo nagle przestał się śmiać. Po długim wahaniu powiedziałem mu, że zirytował mnie, ponieważ poważnie próbowałem zrozumieć, co mi Się przydarzyło. – Nie ma tu nic do zrozumienia – odparł, wcale nie zmieszany. Przypomniałem mu serię niezwykłych zdarzeń, które miały miejsce od czasu, kiedy go spotkałem, począwszy od tajemniczego spojrzenia, poprzez przypomnienie mi sokoła albinosa, aż do cienia na kamieniu, który według niego był moją śmiercią. – Dlaczego zrobiłeś mi to wszystko? – zapytałem. W moim pytaniu nie było żadnej wojowniczości, byłem tylko ciekawy, dlaczego dotknęło to właśnie mnie. – Prosiłeś, żebym opowiedział ci o tym, co wiem o roślinach – powiedział. Zauważyłem cień sarkazmu w jego głosie. Chyba chciał Banie rozśmieszyć. – Ale wszystko, co do tej pory powiedziałeś, nie miało Mc wspólnego z roślinami – zaprotestowałem. Odpowiedział, że aby się o nich czegoś nauczyć, potrzeba dużo czasu. Zrozumiałem, że dyskusja z nim jest bezcelowa. Uświadomiłem sobie też, jak idiotyczne było lekkomyślnie podjęte przeze mnie postanowienie. Kiedy byłem w domu, obiecałem sobie, że nigdy się nie rozzłoszczę ani nie zdenerwuję na don Juana. Jednak w konkretnej sytuacji, w momencie kiedy dał mi nauczkę, dostałem kolejnego ataku złości. Poczułem, że w żaden sposób nie jestem w stanie się z nim porozumieć i to jeszcze bardziej mnie rozdrażniło. – Pomyśl teraz o swojej śmierci – powiedział nagle don Juan. – Znajduje się na wyciągnięcie ręki. Może dosięgnąć cię w każdej chwili, dlatego naprawdę nie masz czasu na zasrane myśli i humory. Nikt z nas nie ma na to czasu. Czy chcesz wiedzieć, co ci zrobiłem pierwszego dnia, kiedy się spotkaliśmy? Widziałem cię, i widziałem to, że myślisz, że mnie okłamujesz. Ale ty nie kłamałeś, nie całkiem. Powiedziałem mu, że jego wyjaśnienie wprawiło mnie w jeszcze większy niepokój. Odpowiedział, że właśnie dlatego nie chce wyjaśniać swoich poczynań, wyjaśnienia wcale nie są konieczne. Jedyną rzeczą, która się liczy, jest działanie, działanie, a nie mówienie. Don Juan rozłożył słomianą matę i położył się na niej, podkładając pod głowę zawiniątko. Ułożył się wygodnie i wtedy powiedział mi, że jest jeszcze jedna rzecz, którą powinienem zrobić, jeżeli rzeczywiście chcę się nauczyć czegoś o roślinach. – To, co było złe w tobie, kiedy cię widziałem i co jest także złe teraz, to twoja niechęć do przyjmowania odpowiedzialności za to, co robisz – powiedział powoli, jakby dając mi czas na zrozumienie. – Kiedy opowiadałeś mi wszystkie te bzdury na dworcu autobusowym, byłeś świadomy, że to kłamstwa. Dlaczego kłaniałeś? Powiedziałem, że moim celem było znalezienie informatora potrzebnego do mojej pracy. Don Juan uśmiechnął się i zaczął nucić meksykańską melodię. – Kiedy człowiek na coś się zdecyduje, musi to kontynuować – powiedział – ale konieczne jest także, aby wziął odpowiedzialność za swoje czyny. Niezależnie od tego, co robi, musi przede wszystkim wiedzieć, dlaczego to robi, a później powinien dalej działać, nie mając jednak żadnych wątpliwości ani wyrzutów sumienia co do swoich czynów. Zbadał mnie wzrokiem, ale ja nie wiedziałem, co powiedzieć. W końcu zdobyłem się na opinię brzmiącą zdecydowanie jak protest. – To niemożliwe! – powiedziałem. Zapytał mnie dlaczego. Odpowiedziałem, że być może taki jest ideał tego, jak powinno wyglądać nasze działanie, ale jednak w praktyce nie ma sposobu, aby uniknąć wątpliwości i wyrzutów sumienia. – Oczywiście, że jest taki sposób – odparł z przekonaniem. – Spójrz na mnie. Ja nie mam żadnych wątpliwości ani wyrzutów sumienia. Wszystko, co robię, uzależnione jest od mojej decyzji i jestem za to odpowiedzialny. Najprostsza rzecz, jaką robię, na przykład zabranie cię na pustynię, może oznaczać moją śmierć. Śmierć tropi mnie. Dlatego też nie mam czasu na wątpliwości czy wyrzuty sumienia. Jeśli muszę umrzeć z powodu zabrania cię na przechadzkę, to niech tak będzie. Ty z kolei uważasz, że jesteś nieśmiertelny, a decyzje nieśmiertelnego człowieka można odwoływać, można ich żałować czy też w nie wątpić. W świecie, w którym śmierć jest myśliwym, nie ma, mój drogi, czasu na żale czy wątpliwości. Czasu wystarcza tylko na decyzje. Z pełnym przekonaniem argumentowałem, że według ronię, ten świat jest nierealny, ponieważ został arbitralnie stworzony przez przyjęcie wyidealizowanej formy zachowania i uznanie jej za obowiązującą. Opowiedziałem mu historię mojego ojca, który dawał °U nie kończące się wykłady na temat cudów zdrowego ducha w zdrowym ciele i o tym, jak chłopcy powinni ćwiczyć swoje ciała poprzez ciężką pracę i współzawodnictwo w zawodach atletycznych. Był młodym człowiekiem, kiedy miałem osiem lat, on miał tylko dwadzieścia siedem. W lecie za zasadę przyjął wyjazd z miasta, gdzie uczył w szkole, aby spędzić ze mną przynajmniej miesiąc na farmie moich dziadków, na której mieszkałem. Dla mnie był to piekielny okres. Opowiedziałem don Juanowi o jednym z aspektów zachowania mojego ojca, który według mnie odpowiadał dyskutowanej przez nas sytuacji. Prawie natychmiast po przyjeździe na farmę ojciec upierał się, aby wziąć mnie na długi spacer, tak abyśmy mogli wszystko omówić. Podczas niego planował, że codziennie o szóstej rano będziemy chodzić pływać. Wieczorem nastawiał budzik na piątą trzydzieści, abyśmy mieli wystarczająco dużo czasu, ponieważ równo o szóstej musieliśmy być już w wodzie. Kiedy budzik rano dzwonił, wyskakiwał z łóżka, zakładał okulary, podchodził do okna i wyglądał na zewnątrz. Zapamiętałem nawet monolog, który wtedy wygłaszał: “Och... Trochę dzisiaj pochmurnie. Posłuchaj, położę się jeszcze tylko na pięć minut. W porządku? Nie więcej niż na pięć! Tylko rozciągnę sobie mięśnie i dobrze się przebudzę". Wtedy zasypiał i spał aż do dziesiątej, a czasami nawet do południa. Powiedziałem don Juanowi, że najbardziej denerwowało mnie to, że nie chciał porzucić swoich, w oczywisty sposób nierealnych, postanowień. Powtarzał ten rytuał każdego ranka, aż do czasu, kiedy ostatecznie uraziłem jego uczucia, odmawiając nastawienia budzika. – To nie były nierealne postanowienia – powiedział don Juan, oczywiście biorąc w obronę mojego ojca. – On po prostu nie wiedział, jak ma wstać z łóżka, to wszystko. – W każdym razie – powiedziałem – zawsze jestem czuły na takie nonsensowne pomysły. – Wobec tego jakie, według ciebie, byłoby realne postanowienie? – zapytał don Juan z nieśmiałym uśmiechem. – Mój ojciec powinien powiedzieć sobie, że nie jest w stanie iść pływać o szóstej rano, ale być może uda mu się to zrobić o trzeciej po południu. – Twoje postanowienia ranią ducha – odparł don Juan całkiem poważnie. Wydawało mi się, że nawet odkryłem nutę smutku W jego głosie. Siedzieliśmy w ciszy przez długi czas. Moje rozdrażnienie zniknęło. Pomyślałem o ojcu. – On nie chciał pływać o trzeciej po południu. Czy tego nie widzisz? – powiedział don Juan. Jego słowa podziałały na mnie tak, że aż podskoczyłem. Powiedziałem mu, że mój ojciec był słaby, tak samo jak świat jego idei, których nigdy nie urzeczywistnił. Prawie krzyczałem. Don Juan nie powiedział ani słowa. Powoli i rytmicznie kiwał głową. A ja zrobiłem się okropnie smutny. Myślenie o ojcu zawsze wprawiało mnie w przygnębienie. – Wydaje ci się, że byłeś silniejszy, prawda? – zapytał niedbale. Przytaknąłem i zacząłem mu opowiadać o emocjonalnym chaosie, który zawdzięczałem ojcu, ale on mi przerwał. – Czy był dla ciebie zły? – zapytał. – Nie. – Czy był małostkowy? – Nie. – Czy robił dla ciebie wszystko, co mógł? – Tak. – Wobec tego, co w nim było złego? Znowu zacząłem krzyczeć, że był słaby, ale pohamowałem się i uciszyłem. Poczułem się trochę absurdalnie z powodu tego przepytywania. – Po co to wszystko robisz? – zapytałem. – Przecież Dęliśmy rozmawiać o roślinach. – Byłem bardziej zirytowany i przygnębiony niż kiedykolwiek. Powiedziałem mu, że nie ma w tym żadnego interesu, ani najmniejszych kwalifikacji do tego, żeby osądzać moje zachowanie, ale on na to wybuchnął gromkim śmiechem. – Kiedy się złościsz, zawsze uważasz, że masz rację, prawda? – powiedział i zamrugał jak ptak. Miał słuszność. Zawsze wydawało mi się, że mój gniew jest usprawiedliwiony. – Nie mówmy już o moim ojcu – zaproponowałem, udając dobry nastrój. – Pomówmy o roślinach. – Nie, pomówmy o twoim ojcu – upierał się. – Od tego dzisiaj zaczniemy. Jeśli myślisz, że byłeś o wiele silniejszy od niego, to dlaczego nie poszedłeś pływać o szóstej rano? Powiedziałem mu, że nie mogłem uwierzyć, że ojciec szczerze mnie o to prosi. Zawsze uważałem, że pływanie o szóstej rano to była jego prywatna sprawa, nie moja. – To była twoja sprawa od chwili, kiedy zaakceptowałeś ten pomysł – naskoczył na mnie don Juan. Powiedziałem, że nigdy nie zaakceptowałem tego pomysłu, zawsze wiedziałem, że ojciec nie jest szczery w stosunku do siebie. Don Juan zapytał mnie trzeźwo, dlaczego wtedy nie wyraziłem takiej opinii. – Takich rzeczy nie mówi się ojcu – powiedziałem, wiedząc, że to słaby argument. – Dlaczego? – Tak się nie robiło w moim domu, po prostu. – Robiłeś gorsze rzeczy w swoim domu – stwierdził jak sędzia. – Jedyną rzeczą, jakiej nigdy nie zrobiłeś, było rozświetlenie swojego ducha. Jego słowa miały niszczącą moc, odbiły się echem w mojej głowie. Don Juan przełamał wszystkie moje systemy obronne. Nie miałem żadnych argumentów. Próbowałem się ratować, robiąc notatki. Podjąłem się ostatniego, niezbyt przekonującego wyjaśnienia. Powiedziałem, że przez całe życie spotykałem ludzi pokroju ojca, którzy podobnie jak on zamykali mnie w swoich schematach, tak że przeważnie byłem na ich łasce. – Cały czas narzekasz – odparł łagodnie. – Narzekasz przez całe życie, ponieważ nie przyjmujesz odpowiedzialności za swoje decyzje. Jeśli przyjąłbyś odpowiedzialność za pomysł swojego ojca, aby pływać o szóstej rano, pływałbyś sam, jeśli byłoby trzeba albo powiedziałbyś mu, żeby poszedł do diabła, za pierwszym razem, gdy tylko przejrzałeś jego grę. Ale nie powiedziałeś nic. Dlatego byłeś tak słaby jak twój ojciec. Przyjęcie odpowiedzialności za własne decyzje oznacza gotowość poniesienia za nie śmierci. – Zaraz, zaraz – powiedziałem – wszystko przekręcasz. Nie pozwolił mi skończyć. Chciałem mu tylko powiedzieć, że wykorzystałem tutaj pomysły swojego ojca jedynie jako przykład działania pozbawionego realizmu. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach, nie miałby zamiaru umierać za taką idiotyczną sprawę. – Nieważne jest, czego dotyczy decyzja – powiedział. – Nic nie może być bardziej lub mniej istotne od czegokolwiek innego. Czy tego nie widzisz? W świecie, gdzie śmierć jest myśliwym, nie ma ani małych, ani wielkich decyzji. Są tylko decyzje, jakie podejmujemy w obliczu nieuchronnej śmierci. Nie miałem nic do powiedzenia. Minęła może godzina. Don Juan, chociaż nie spał, pozostawał na macie w całkowitym bezruchu. – Dlaczego mi to wszystko mówisz, don Juanie? – zapytałem. – Dlaczego właśnie mnie? – Przyszedłeś do mnie – powiedział. – Nie, było inaczej, zostałeś do mnie przyprowadzony. A ja chciałem uczynić coś dla ciebie. – Przepraszam? –– Mogłeś wykonać gest w stosunku do swego ojca, pływając zamiast niego, ale nie zrobiłeś tego, byłeś być może zbyt młody. Ja żyję dłużej niż ty. Nic nade mną nie ciąży. Nigdzie się nie śpieszę, więc mogę coś zrobić dla ciebie. Po południu poszliśmy na przechadzkę. Bez trudu dotrzymywałem mu kroku, ale znów zadziwiała mnie jego zdumiewająca wytrzymałość. Stawiał kroki tak lekko i pewnie, że ja w porównaniu z nim wyglądałem niezdarnie. Szliśmy na wschód. Zauważyłem, że nie lubi rozmawiać podczas marszu. Kiedy zaczynałem mówić do niego, zatrzymywał się, aby mi odpowiedzieć. Po kilku godzinach zbliżyliśmy się do jakiegoś wzgórza. Don Juan usiadł i dał mi znak, abym zrobił to samo. Prześmiewczo dramatycznym tonem zapowiedział, że ma zamiar opowiedzieć mi pewną historię. Powiedział, że pewnego razu młody człowiek, pozbawiony środków do życia Indianin, żył w mieście pośród białych. Nie miał ani domu, ani rodziny, ani przyjaciół. Przybył do miasta w poszukiwaniu szczęścia, a znalazł tylko nędzę i ból. Od czasu do czasu, gdy pracował jak muł, udawało mu się zarobić kilka centów, wystarczających jedynie na odrobinę jedzenia. W przeciwnym wypadku musiałby żebrać albo kraść. Don Juan powiedział, że pewnego razu młody człowiek poszedł na plac targowy. Oszołomiony chodził w tę i we w tę, dziko patrząc na wszystkie zgromadzone tam dobra. Był prawie nieprzytomny, nie widział, dokąd idzie. Wdepnął na jakieś koszyki i wpadł na starego człowieka. Stary człowiek niósł cztery ogromne tykwy i właśnie usiadł, aby odpocząć i coś zjeść. Don Juan uśmiechnął się znacząco i powiedział, ze stary człowiek zdziwił się, kiedy młodzieniec wpadł na niego. Nie rozzłościł się, że mu przeszkodzono, ale zdumiał się, że zrobił to właśnie ten młody człowiek. Natomiast on rozzłościł się na staruszka i kazał mu zejść z drogi. W ogóle nie był zainteresowany ostatecznym celem ich spotkania. Wcale nie zauważył, że ich drogi się przecięły. Don Juan zaczął naśladować ruchy człowieka biegnącego za czymś, co się toczy. Powiedział, że tykwy starego człowieka przewróciły się i zaczęły się turlać po ulicy. Kiedy młodzieniec to zauważył, pomyślał sobie, że znalazł na ten dzień jedzenie. Pomógł staremu się podnieść i zaczął nalegać, że poniesie te ciężkie tykwy. Ten odparł, że idzie akurat do swojego domu w górach, ale młody uparł się, aby iść z nim, przynajmniej część drogi. Stary człowiek wszedł na ścieżkę prowadzącą w góry i kiedy tak szli razem, podzielił się z młodzieńcem jedzeniem, które zakupił na targu. Ten bardzo się z tego ucieszył i kiedy już był syty, zauważył, jak ciężkie są tykwy. Don Juan uśmiechnął się chytrze i opowiadał dalej. Młody zapytał, co jest w tych naczyniach. Stary człowiek nie udzielił mu odpowiedzi, tylko rzekł, że ma zamiar poznać go z przyjacielem, który ulży jego smutkom, udzieli mu rad i przekaże wiedzę dróg tego świata. Tu don Juan wykonał majestatyczny gest rękami i kontynuował opowieść. Stary zawezwał najpiękniejszego jelenia, jakiego młody człowiek kiedykolwiek widział. Zwierzę było tak oswojone, że podeszło do niego. Było świetliste i jaśniało. Oczarowało młodzieńca, który od razu poznał, że jest to “magiczny jeleń". Stary człowiek powiedział mu, że jeśli chce mieć takiego przyjaciela i jego mądrość, jedyną rzeczą, jaką musi zrobić, jest porzucenie tykw. Grymas don Juana przedstawiał teraz ambicję; powiedział, że gdy młodzieniec usłyszał to, odezwały się w nim jego małostkowe pragnienia. Oczy don Juana zwęziły się w szatańskie szparki, gdy wypowiadał pytanie, które młodzieniec zadał: “Co masz w tych czterech wielkich tykwach?" Staruszek spokojnie odpowiedział, że niesie w nich jedzenie: pinole i wodę. Don Juan przerwał swoją historię i zaczął chodzić w kółko. Zrobił kilka okrążeń, a ja nie wiedziałem po co. Widocznie stanowiło to część opowieści. Zapewne tak prezentował rozważania młodego człowieka. Młodzieniec oczywiście nie uwierzył w ani jedno słowo. Wykalkulował sobie, że jeśli stary, który niewątpliwie był czarownikiem, chce oddać “magicznego jelenia" w zamian za tykwy, to one same muszą być wypełnione niewiarygodną mocą. Don Juan znów wykrzywił twarz w diabelskim grymasie i powiedział, że młody człowiek zdecydował się wziąć tykwy. W tym momencie nastąpiła długa pauza mająca chyba oznaczać koniec historii. Don Juan nadal milczał, jednak byłem pewny, że chce, abym zapytał go o to, co się działo dalej. Tak też zrobiłem. – Co się stało z tym młodym człowiekiem? – Zabrał tykwy – odparł z uśmiechem satysfakcji. Znowu nastąpiła długa pauza. Zaśmiałem się. Pomyślałem sobie, że tak musi wyglądać prawdziwa indiańska historia. Oczy don Juan miał błyszczące, kiedy po chwili uśmiechnął się do mnie. Wyglądał jak wcielenie niewinności. Zaczął się śmiać i zapytał mnie: – Czy nie chcesz wiedzieć, co było w tykwach? – Oczywiście, że chcę. Wydawało mi się, że to już koniec opowieści. – Ależ skąd – powiedział z figlarnym błyskiem w oku. – Młody człowiek zabrał tykwy i pobiegł w ustronne miejsce, aby je otworzyć. – I co w nich znalazł? – zapytałem. Don Juan spojrzał na mnie i poczułem, że był świadomy, że nieźle gimnastykuję swój umysł. Pokiwał głową i zachichotał. – No więc – przynaglałem go. – Czy tykwy były puste? – W tykwach było tylko jedzenie i woda – powiedział. – I młody człowiek w przypływie gniewu rozbił je o skałę. Powiedziałem, że jego reakcja była całkiem naturalna każdy na jego miejscu zrobiłby to samo. Don Juan odparł, że młodzieniec był głupcem, który nie wiedział, czego szuka. Nie wiedział, czym jest moc, więc nie mógł poznać, czyją znalazł, czy nie. Nie przyjął Odpowiedzialności za swoją decyzję i dlatego wybuchnął gniewem z powodu popełnionego błędu. Spodziewał się coś zdobyć, ale nie dostał niczego. Don Juan spekulował, że gdybym to ja był tym młodzieńcem i postępował zgodnie ze swoimi skłonnościami, skończyłbym podobnie: wściekły i z wyrzutami sumienia. Niewątpliwie spędziłbym resztę swojego życia, użalając się nad sobą i nad tym, co straciłem. Następnie wyjaśnił postępowanie starego człowieka, który sprytnie nakarmił młodzieńca, aby zapewnić mu odwagę pełnego żołądka. Dlatego też, kiedy znalazł w tykwach tylko jedzenie, rozbił je w napadzie gniewu. – Gdyby był świadomy swojej decyzji i przyjął za nią odpowiedzialność – powiedział don Juan – wziąłby jedzenie i byłby bardzo zadowolony. A być może nawet uświadomiłby sobie, że jedzenie także jest mocą. |