Wstecz / Spis Treści / Dalej

16

Przybyliśmy do tej samej doliny późnym popołudniem 15 grudnia 1969 roku. Kiedy przedzieraliśmy się przez krzewy, don Juan kilkakrotnie wspomniał, że w zadaniu, którego się podjąłem, niesłychanie ważne są kierunki i punkty orientacyjne.

– Natychmiast po wejściu na szczyt wzgórza musisz ustalić właściwy kierunek – powiedział don Juan. – Jak tylko znajdziesz się na szczycie, stań twarzą w tym kierunku. – Wskazał na południowy wschód. – To jest twój dobry kierunek i zawsze powinieneś stawać twarzą do niego, szczególnie gdy masz kłopoty. Pamiętaj o tym.

Zatrzymaliśmy się u podnóża wzgórz, wśród których wypatrzyłem dziurę. Don Juan wskazał konkretne miejsce, gdzie miałem usiąść. Sam usiadł przy mnie i bardzo cichym głosem udzielał mi szczegółowych instrukcji. Powiedział, że jak tylko dotrę na szczyt wzgórza, powinienem wyciągnąć przed siebie prawe ramię, opuścić dłoń na dół i rozłożyć palce jak wachlarz. Nie dotyczyło to kciuka, który miał być przyciśnięty do dłoni. Następnie miałem obrócić głowę na północ i zgiąć ramię na poziomie piersi, wskazując ręką również na północ. Potem powinienem tańczyć, stawiając lewą nogę za prawą i uderzając w ziemię czubkami palców lewej nogi. Powiedział, że kiedy poczuję ciepło idące w górę lewej nogi, mam powoli przesunąć ramię z północy na południe, a potem znowu na północ.

– Musisz usiąść w tym miejscu, nad którym dłonią poczujesz ciepło, kiedy będziesz przesuwał rękę. Jest to też kierunek, w który musisz patrzeć – powiedział. – Jeśli miejsce to znajdzie się na wschodzie albo jeśli będzie w tamtym kierunku – jeszcze raz wskazał na północny wschód – możesz spodziewać się wspaniałych rezultatów. Jeśli natomiast miejsce, nad którym twoja dłoń rozgrzeje się, będzie znajdować się na północy, dostaniesz tęgie lanie, ale będziesz mógł obrócić wszystko na swoją korzyść. Jeśli odkryjesz miejsce na południu, czeka cię ciężka walka.

Na początku będziesz musiał przesuwać ręką do czterech razy, ale kiedy zaznajomisz się z tym ruchem, jedno przesunięcie wystarczy ci, aby poznać, czy twoja ręka rozgrzewa się, czy też nie.

Kiedy już odkryjesz miejsce, nad którym twoja ręka rozgrzewa się, usiądź tam. To twój pierwszy krok. Jeśli znajdziesz się twarzą na południe albo na północ, będziesz musiał zdecydować, czy czujesz się na tyle silny, żeby zostać. Jeśli zaczniesz wątpić w siebie, wstań i odejdź. Gdybyś nie miał do siebie zaufania, pozostanie tam byłoby bezsensowne. Jeśli zdecydujesz się zostać, w odległości około pięciu stóp od tego miejsca oczyść teren wystarczająco duży do rozpalenia ogniska. Ognisko musi znajdować się na Unii kierunku, w którym patrzysz. Miejsce, gdzie rozpalisz ognisko, będzie twoim drugim punktem. Potem pozbieraj wszystkie gałązki, jakie znajdziesz pomiędzy tymi dwoma punktami i rozpal ogień. Usiądź w pierwszym punkcie i patrz w ogień. Wcześniej czy później pojawi się duch i zobaczysz go.

Jeśli twoja ręka nie rozgrzeje się po wykonaniu czterech przesunięć, przesuń ramię powoli z północy na południe, potem obróć się i przesuń je na zachód. Jeśli ręka stanie się ciepła nad jakimś punktem w kierunku zachodnim, rzuć wszystko i uciekaj. Zbiegnij ze wzgórza na płaski teren i niezależnie od tego, co będziesz za sobą słyszał czy czuł, nie odwracaj się. Kiedy tylko dobiegniesz do płaskiego terenu, bez względu na to, jak będziesz przerażony, nie biegnij dalej, lecz połóż się na ziemi. Zdejmij kurtkę, zwiń ją na pępku i skul się, przyciągając kolana do brzucha. Musisz również zakryć oczy rękami, a ramiona trzymać przyciśnięte do ud. W takiej pozycji powinieneś wytrzymać do rana. Jeśli wykonasz te proste polecenia, nic złego ci się nie stanie.

Gdyby ci się nie udało dobiec do płaskiego terenu na czas, padnij na ziemię tam, gdzie stoisz. Przeżyjesz ciężkie chwile. Będziesz nękany, ale jeśli wytrzymasz w spokoju, nie poruszając się ani nie patrząc, wyjdziesz z tego bez jednego zadraśnięcia.

Jeśli zaś twoja ręka wcale się nie rozgrzeje podczas przesuwania na zachód, jeszcze raz stań twarzą na wschód i biegnij prosto przed siebie, aż do utraty tchu. Zatrzymaj się wtedy i powtórz te same ruchy. Musisz tak długo biec na wschód, aż twoja ręka rozgrzeje się.

Po udzieleniu tych instrukcji don Juan kazał mi powtarzać je tak długo, aż nauczyłem się ich na pamięć. Potem długo siedzieliśmy w milczeniu. Kilka razy próbowałem rozpocząć rozmowę, ale za każdym razem uciszał mnie stanowczym gestem.

Robiło się ciemno, kiedy don Juan wstał i bez słowa zaczął się wspinać na wzgórze. Poszedłem za nim. Na szczycie wzgórza wykonałem wszystkie ruchy, które mi zalecił. Stał przy mnie w niewielkiej odległości i obserwował uważnie. Byłem bardzo dokładny i rozmyślnie powolny. Starałem się wyczuć każdą zmianę temperatury, ale nie mogłem stwierdzić, czy moja dłoń rozgrzewa się, czy nie. Zrobiło się już dosyć ciemno, ale ciągle jeszcze mogłem biec na wschód, nie wpadając na krzaki. Zatrzymałem się, kiedy zabrakło mi oddechu, niezbyt daleko od miejsca, z którego wyruszyłem. Byłem bardzo zmęczony i napięty. Bolały mnie przedramiona i łydki.

Ponownie powtórzyłem wszystkie wymagane gesty i znowu bez rezultatu. Biegłem w ciemności jeszcze dwa razy i nagle, kiedy przesuwałem ramieniem po raz trzeci, ręka rozgrzała mi się nad punktem na wschodzie. Zmiana temperatury była tak zdecydowana, że przeraziłem się. Usiadłem i zaczekałem na don Juana. Powiedziałem mu, że wykryłem zmianę temperatury w ręce. Kazał mi kontynuować. Pozbierałem wszystkie suche gałązki, jakie tylko mogłem znaleźć i rozpaliłem ogień. Don Juan usiadł po mojej prawej stronie, w odległości kilku stóp.

Ogień rysował dziwne, tańczące sylwetki. Od czasu do czasu płomienie opalizowały. Błękitniały, po czym przechodziły w świetlistą biel. Tłumaczyłem sobie tę niezwykłą grę kolorów jakimiś specjalnymi właściwościami chemicznymi suchych patyków i gałęzi, które nazbierałem. Inną niezwykłą cechą ogniska były iskry. Kiedy dokładałem nowych gałęzi, wystrzeliwały niewiarygodnie wielkie iskiery. Pomyślałem sobie, że wyglądają jak piłki tenisowe wybuchające w powietrzu.

Wpatrywałem się w ogień, jak mi się zdawało, zgodnie z zaleceniami don Juana i zakręciło mi się w głowie. Don Juan podał mi swoją tykwę z wodą i dal znak, żebym się napił. Woda przyniosła mi ulgę i napełniła cudownym uczuciem świeżości.

Pochylił się nade mną i wyszeptał, że nie powinienem wpatrywać się w płomienie, a jedynie patrzeć w kierunku ognia. Po prawie godzinnej obserwacji byłem zmarznięty i mokry. W pewnej chwili, kiedy miałem pochylić się i podnieść gałązkę, coś jakby ćma albo plamka na mojej siatkówce prześlizgnęło się z prawej strony na lewą, pomiędzy mną a ogniem. Natychmiast odskoczyłem. Spojrzałem na don Juana, a on ruchem brody kazał mi wrócić do obserwowania płomieni. Chwilę później ten sam cień przesunął się w przeciwnym kierunku.

Don Juan wstał pośpiesznie i zaczął zasypywać pyłem płonące gałązki, aż zupełnie stłumił płomienie. Zgasił ognisko z niewiarygodną prędkością. Zanim zdążyłem się ruszyć, żeby mu pomóc, już skończył. Przydeptał ziemię na dymiących gałązkach, po czym prawie powlókł mnie na dół i wyprowadził z doliny. Szedł bardzo szybko, nie odwracając głowy i nie pozwolił mi mówić.

Kiedy kilka godzin później wsiedliśmy do samochodu, zapytałem go, czym było to, co widziałem. Stanowczo zaprzeczył ruchem głowy. Jechaliśmy w milczeniu.

Gdy wczesnym rankiem dojechaliśmy do domu, od razu wszedł do środka, a kiedy chciałem coś powiedzieć, znowu mnie uciszył.

Don Juan siedział na zewnątrz, za domem. Zdawał się czekać, aż się obudzę, ponieważ zaczął mówić, jak tylko wyszedłem z domu. Powiedział, że cień, który widziałem poprzedniej nocy był duchem, siłą należącą do tego konkretnego miejsca, gdzie ją widziałem. Określił tę konkretną istotę jako bezużyteczną.

– On istnieje tylko tam – powiedział. – Nie posiada żadnych sekretów mocy, więc nie było sensu zostawać tam dłużej. Widziałbyś tylko szybki, przesuwający się cień, chodzący tam i z powrotem przez całą noc. Istnieją jednak także inne rodzaje istot, które mogą przekazać ci sekrety mocy, jeśli będziesz miał tyle szczęścia, że je znajdziesz.

Potem zjedliśmy małe śniadanie i dłuższy czas nie rozmawialiśmy. Po jedzeniu usiedliśmy przed domem.

– Są trzy rodzaje istot – powiedział don Juan nagle. – Te, które nie mogą ci niczego dać, ponieważ nie mają niczego do dania, te, co cię mogą jedynie przestraszyć i takie, które posiadają dary. Ta, którą widziałeś ostatniej nocy, należała do spokojnych. Nie ma nic do ofiarowania, pozostaje jedynie cieniem. Jednakże w większości przypadków ze spokojnymi związany jest inny rodzaj istot. Są to złośliwe duchy posiadające tylko jedną cechę: wzbudzają lęk. Zawsze krążą wokół miejsc, gdzie przebywają te spokojne. Dlatego właśnie zdecydowałem się uciec stamtąd tak szybko. Złośliwe duchy podążają za ludźmi do ich domostw i sprawiają, że ich życie staje się nie do zniesienia. Znam takich, którzy z ich powodu musieli wyprowadzić się z domu. Zawsze znajdą się tacy, którzy wierzą, że mogą wiele dostać od tego rodzaju istot, ale sam fakt przebywania ducha w pobliżu domu jeszcze niczego nie oznacza. Wtedy zwykle próbują zwabić go albo chodzić za nim dookoła domu, mając nadzieję, że duch wyjawi im sekrety. Lecz jedyną rzeczą, jaką można od niego dostać, jest przerażające doświadczenie. Znam ludzi, którzy wystawiali warty, by obserwować taką złośliwą istotę, która przyszła za nimi do domu. Obserwowali ducha miesiącami. W końcu ktoś z zewnątrz musiał wkroczyć i wywlec ich z domów. Byli słabi i wycieńczeni. Tak więc jedynym mądrym podejściem do tego rodzaju złośliwych istot jest zapomnieć o nich i pozostawić je w spokoju.

Zapytałem go, w jaki sposób ludzie zwabiają ducha. Powiedział, że najpierw starają się odkryć, gdzie najprawdopodobniej pojawi się duch, a potem kładą na jego drodze broń w nadziei, że duch jej dotknie, ponieważ duchy znane są z zamiłowania do broni. Don Juan powiedział, że każda rzecz, każde narzędzie dotknięte przez ducha staje się przedmiotem mocy. Wiadomo jednak, że złośliwe duchy nigdy niczego nie dotykają, wytwarzają jedynie złudzenie hałasu.

Następnie zapytałem don Juana, w jaki sposób istoty te straszą ludzi. Odparł, że najczęściej robią to, pojawiając się jako ciemny cień człowieka, który włóczy się po domu, wydając przerażający stukot albo naśladując głosy. Mogą też pojawiać się w formie posępnego cienia, nagle wynurzającego się z ciemnego kąta.

Don Juan powiedział, że trzeci rodzaj duchów to prawdziwi sprzymierzeńcy, dawcy sekretów. Ten specjalny rodzaj zamieszkuje miejsca samotnie, opuszczone, prawie niedostępne. Człowiek, który chce znaleźć którąś z tych istot, musi udać się w samotną daleką podróż. W odległym i bezludnym miejscu musi samodzielnie wykonać niezbędne czynności. Powinien usiąść przy ogniu, a kiedy zobaczy cień, natychmiast odejść. Jeśli jednak znajdą na inne okoliczności, takie jak silny wiatr gaszący jego ognisko i uniemożliwiający mu zapalenie go podczas czterech kolejnych prób albo jeśli na pobliskim drzewie złamie się gałąź, musi pozostać. Gałąź musi naprawdę się złamać, a człowiek powinien się upewnić, że nie jest to jedynie odgłos pękającego drzewa.

Innymi rzeczami, na które trzeba uważać, są toczące się do ogniska skały albo kamienie wrzucane do niego, lub też utrzymujący się ciągle hałas. Wtedy trzeba iść w kierunku tych dziwnych zjawisk tak długo, aż duch sam się objawi.

Istnieje wiele sposobów, jakich używa taka istota, aby sprawdzić wojownika. Może nagle pojawić się przed nim w najstraszniejszej postaci, albo chwycić go od tyłu i trzymać godzinami unieruchomionego. Może również przewrócić na niego drzewo. Don Juan powiedział, że są to naprawdę niebezpieczne siły, które choć nie są w stanie własnoręcznie zabić człowieka, mogą go przestraszyć na śmierć, powalić spadającymi przedmiotami lub też pojawić się przed nim tak nagle, że się potknie, straci grunt pod nogami i spadnie w przepaść.

Powiedział, że jeśli kiedykolwiek spotkam jedną z tych istot w niesprzyjających warunkach, nigdy nie powinienem próbować z nią walczyć, ponieważ mnie zabije. Porwie moją duszę. Powinienem rzucić się na ziemię i wytrzymać tak do rana.

– Kiedy człowiek staje twarzą w twarz ze sprzymierzeńcem, dawcą sekretów, musi zebrać całą odwagę i pochwycić go, zanim on zdąży go złapać albo dopaść go, zanim on to zrobi. Pogoń powinna być bezlitosna, a po niej następuje walka. Człowiek musi powalić ducha na ziemię i trzymać go tak długo, aż ten przekaże mu moc.

Zapytałem go, czy siły te mają jakieś ciało, czy można je naprawdę dotknąć. Powiedziałem, że samo pojęcie “ducha" oznacza dla mnie coś eterycznego.

– Nie nazywaj ich duchami – odparł. – Nazywaj ich sprzymierzeńcami lub niewytłumaczalnymi siłami.

Przez chwilę nic nie mówił, po czym położył się na plecach i oparł głowę na złożonym ramieniu. Nadal chciałem dowiedzieć się, czy te istoty mają jakieś ciało.

– Masz cholerną rację, mają ciało – powiedział po kolejnej chwili milczenia. – Kiedy się z nimi walczy, są cielesne, ale to trwa tylko chwilę. Te istoty bazują na ludzkim strachu. Dlatego jeśli człowiek, który walczy zjedna z nich jest wojownikiem, istota traci swoją prężność bardzo szybko, a człowiek staje się silniejszy. W zasadzie można wchłonąć prężność ducha.

– Co to za prężność? – zapytałem.

– Moc. Kiedy się ich dotyka, wibrują, jakby były gotowe do rozerwania cię na strzępy. Lecz to tylko popis. Naprężenie maleje, kiedy człowiek utrzymuje uścisk.

– A co dzieje się, kiedy tracą prężność? Czy stają się jak powietrze?

– Nie, po prostu flaczeją. Wciąż jednak mają ciało, ale nie przypomina ono niczego, czego człowiek kiedykolwiek dotykał.

Później, wieczorem, powiedziałem don Juanowi, że może to, co widziałem poprzedniej nocy, było jedynie ćmą. Roześmiał się i cierpliwie wytłumaczył, że ćmy latają tam i z powrotem tylko wokół żarówek, które nie mogą opalić ich skrzydeł. Ogień zaś spaliłby je przy pierwszym podejściu. Zauważył również, że cień zakrył cały ogień. Kiedy o tym wspomniał, przypomniałem sobie, cień był naprawdę bardzo duży, bo na chwilę przesłonił widok ogniska. Stało się to jednak tak szybko, że nie zwróciłem na to uwagi we wcześniejszej analizie wydarzenia.

Potem don Juan zwrócił mi uwagę, że iskry były bardzo duże i leciały w moją lewą stronę. Sam też to zauważyłem. Zasugerowałem, że może wiatr wiał w tym kierunku. Don Juan jednak stwierdził, że wtedy wiatr w ogóle nie wiał. Miał rację. Przypominając sobie tę sytuację, uświadomiłem sobie, że noc była bezwietrzna.

Inną rzeczą, którą zupełnie przeoczyłem, był zielonkawy blask płomieni, który zauważyłem, gdy don Juan dał mi znak, żebym patrzył na ognisko, po tym jak cień po raz pierwszy przeszedł przez moje pole widzenia. Don Juan przypomniał mi o tym. Zaprotestował przeciwko nazywaniu zjawiska cieniem. Powiedział, że było to okrągłe i bardziej przypominało bańkę.

Dwa dni później, 17 grudnia 1969 roku, don Juan powiedział niedbale, że znam wszystkie szczegóły i niezbędne techniki, by samemu iść w góry i zdobyć przedmiot mocy, pułapkę na duchy. Podkreślił, że powinienem iść sam i zapewnił mnie, że jego obecność tylko by mi przeszkodziła.

Byłem już gotowy do wyjścia, kiedy zmienił zdanie.

– Nie jesteś wystarczająco silny – powiedział. – Pójdę z tobą do podnóża wzgórz.

Kiedy dotarliśmy do małej doliny, gdzie widziałem sprzymierzeńca, don Juan z daleka obejrzał formację krajobrazu, którą nazwałem dziurą we wzgórzach i powiedział, że musimy iść dalej na południe, do bardziej odległego pasma gór. Mieszkanie sprzymierzeńca znajdowało się w najdalszym z punktów, jakie mogliśmy dostrzec przez dziurę.

Spojrzałem na tę formację, ale zobaczyłem jedynie niebieskawą masę odległego pasma gór. Don Juan zaprowadził mnie jednak na północny wschód. Po kilkugodzinnym marszu dotarliśmy do miejsca, które nazwał “sięgającym wystarczająco głęboko" do mieszkania sprzymierzeńca.

Kiedy zatrzymaliśmy się, było późne popołudnie. Usiedliśmy na skałach. Byłem zmęczony i głodny. W ciągu dnia zjadłem jedynie kilka placków kukurydzianych i wypiłem trochę wody. Nagle don Juan wstał, popatrzył w niebo i rozkazującym tonem polecił mi wyruszyć

w najlepszym dla mnie kierunku. Kazał mi również zapamiętać miejsce, w którym się znajdowaliśmy, tak żebym mógł do niego wrócić po skończeniu zadania. Uspokajającym tonem powiedział, że będzie na mnie czekał, nawet gdyby to miało trwać wiecznie.

Zapytałem nieco przestraszony, czy uważa, że zdobycie pułapki na duchy długo potrwa.

– Któż to może wiedzieć? – odpowiedział, uśmiechając się tajemniczo.

Poszedłem na południowy wschód, odwracając się kilka razy, żeby spojrzeć na don Juana. Bardzo powoli szedł w przeciwnym kierunku. Wszedłem na wierzchołek bardzo szerokiego wzgórza i jeszcze raz spojrzałem na don Juana. Znajdował się dobre dwieście jardów ode mnie. Nie odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć. Zbiegłem ze wzgórza do małego zagłębienia w kształcie niecki i nagle znalazłem się sam. Usiadłem na chwilę i zacząłem się zastanawiać, co ja tu robię. Czułem się absurdalnie, szukając pułapki na duchy. Pobiegłem z powrotem na wzgórze, żeby mieć lepszy widok na don Juana, ale nigdzie nie mogłem go dostrzec. Zbiegłem na dół w kierunku miejsca, gdzie go ostatnio widziałem. Chciałem odwołać tę całą wyprawę i wracać do domu. Czułem się głupio i byłem zmęczony.

– Don Juanie! – krzyczałem.

Nie było go nigdzie w zasięgu wzroku. Znowu pobiegłem na szczyt drugiego wzgórza, ale stamtąd również nie mogłem go dostrzec. Przebiegłem spory kawałek w jego poszukiwaniu, ale zniknął. Po śladach wróciłem do miejsca, w którym mnie zostawił. Byłem absolutnie pewny, że zastanę go tam siedzącego i śmiejącego się z mojej niekonsekwencji.

– W co ja się, do cholery, wplątałem? – powiedziałem głośno.

Wtedy uświadomiłem sobie, że nie ma sposobu, by powstrzymać to, co zacząłem. Naprawdę nie wiedziałem, jak mam wrócić do samochodu. Don Juan kilka razy zmieniał kierunek, a ogólne rozeznanie czterech głównych kierunków nie wystarczało. Bałem się zgubić w górach. Usiadłem i po raz pierwszy w życiu miałem dziwne uczucie, że nigdy więcej nie wrócę do punktu, z którego wyruszyłem. Don Juan mówił, że zawsze upieram się przy rozpoczynaniu wszystkiego od punktu, który nazywam początkiem, podczas gdy w rzeczywistości początek nie istnieje. Tam, pośród gór, zrozumiałem, o co mu chodzi. Poczułem, jakbym ja sam zawsze stanowił punkt wyjścia, jakby nigdy nie było don Juana. Kiedy go szukałem, stał się tym, czym naprawdę był – ulotnym obrazem, który zniknął za wzgórzem.

Usłyszałem szelest liści. Ogarnął mnie dziwny zapach. Poczułem wiatr, cisnący mi się w uszy jak nieśmiałe bzyczenie. Słońce właśnie dochodziło do chmur nad horyzontem, które wyglądały jak mocno nasycona pomarańczową barwą wstęga, kiedy nagle zniknęło za ciężką pokrywą niższych chmur. Chwilę później wyszło znowu, jak karmazynowa kula unosząca się we mgle. Walczyło krótko, żeby wejść w skrawek błękitu nieba, ale chmury nie dały mu czasu, a potem pomarańczowa wstęga i ciemne sylwetki gór połknęły je.

Położyłem się na plecach. Świat wokół był spokojny, pogodny i równocześnie tak obcy. Poczułem się przytłoczony. Nie chciałem płakać, ale łzy same pociekły mi po policzkach.

Leżałem tak przez kilka godzin. Nie mogłem się już prawie podnieść. Skały pode mną były twarde, a w miejscu, na którym się położyłem, w przeciwieństwie do obfitej zieleni otaczających krzaków, prawie nie było roślin. Patrzyłem na rząd wysokich drzew na wschodnich wzgórzach.

W końcu zrobiło się dosyć ciemno. Poczułem się lepiej, stałem się prawie szczęśliwy. Półmrok był dla mnie znacznie bardziej ożywczy i dawał więcej ochrony niż ostre światło dnia.

Wstałem, wspiąłem się na szczyt małego wzgórza i zacząłem powtarzać gesty, których nauczył mnie don Juan. Siedem razy biegłem na wschód, aż w końcu poczułem w ręce zmianę temperatury. Rozpaliłem ognisko i zgodnie z zaleceniem don Juana uważnie obserwowałem wszystkie szczegóły. Minęło kilka godzin. Zacząłem odczuwać zimno i zmęczenie. Zebrałem sporą stertę suchych gałązek. Dołożyłem do ognia i usiadłem bliżej niego. Czuwanie było tak męczące i pełne napięcia, że wyczerpało mnie. Zacząłem się kiwać. Dwa razy zasnąłem, budząc się dopiero, kiedy głowa opadała mi na bok. Byłem tak śpiący, że nie mogłem już dłużej obserwować ognia. Napiłem się wody i nawet spryskałem sobie twarz, żeby się rozbudzić. Udało mi się pokonać senność tylko na krótką chwilę. Nie wiadomo czemu stałem się przygnębiony i drażliwy. Poczułem, że siedzenie w tym miejscu jest wyjątkowo głupie, co napełniło mnie uczuciem irracjonalnej frustracji i przygnębienia. Byłem zmęczony, głodny, śpiący i absurdalnie zły na siebie. W końcu zrezygnowałem z walki z sennością. Dołożyłem do ogniska mnóstwo gałązek i położyłem się spać. Byłem jak najdalszy od pogoni za sprzymierzeńcem i pułapką na duchy, która wydała mi się w tym momencie najbardziej niedorzecznym przedsięwzięciem. Byłem tak śpiący, że nie mogłem nawet myśleć ani rozmawiać ze sobą. Zasnąłem.

Obudził mnie nagle głośny trzask. Wyglądało na to, że hałas, czymkolwiek był, dochodził z miejsca tuż nad moim lewym uchem, ponieważ leżałem na prawym boku. Usiadłem, całkowicie przebudzony. Dzwoniło mi w lewym uchu, które przygłuchło na skutek bliskości i siły dźwięku.

Sądząc po ilości suchych gałązek, które ciągle płonęły, spałem jedynie chwilę. Nie usłyszałem żadnych innych hałasów, ale nie położyłem się już spać i dołożyłem do ognia.

Przyszło mi do głowy, że tym, co mnie obudziło, mógł być wystrzał z pistoletu. Może ktoś obserwował mnie i próbował do mnie strzelać. Ta myśl zaczęła mnie dręczyć, wywołując lawinę zracjonalizowanych lęków. Uznałem, że teren ten musi do kogoś należeć, a jeśli tak, to z pewnością wzięto mnie za złodzieja i usiłowano zabić. Albo też ktoś chciał mnie zabić i obrabować, nie wiedząc, że nie mam niczego przy sobie. Przeżyłem chwilę niesłychanego strachu o własne bezpieczeństwo. W ramionach i szyi czułem napięcie. Poruszyłem głową z góry na dół i kości szyi zatrzeszczały. Ciągle patrzyłem w ogień, ale nie widziałem w nim niczego niezwykłego, nie słyszałem też żadnych hałasów.

Po chwili nieco się odprężyłem i pomyślałem sobie, że za tym wszystkim może się kryć don Juan. Szybko przekonałem się do tej myśli, nawet mnie rozbawiła. Znów zalała mnie lawina zracjonalizowanych wniosków, tym razem jednak pozytywnych. Pomyślałem, że don Juan musiał podejrzewać, że zmienię zdanie co do pozostania w górach albo może widział, jak za nim biegnę i schował się w ukrytej jaskini albo za krzakiem. Potem szedł za mną, a zauważywszy, że usnąłem, obudził mnie, łamiąc gałąź tuż przy moim uchu. Dołożyłem do ognia i ostrożnie, ukradkiem zacząłem się rozglądać, usiłując wypatrzeć go, choć wiedziałem, że jeśli się schował, to nie będę w stanie go znaleźć.

Wszystko było ciche i spokojne: świerszcze, wiatr szumiący w drzewach, które porastały zbocza otaczających mnie gór, trzaskanie palących się gałązek. Dookoła fruwały iskierki, ale były to jedynie zwykłe iskierki.

Nagle usłyszałem głośny hałas pękającej na pół gałęzi. Dźwięk dobiegał z lewej strony. Wstrzymałem oddech, słuchając w największym skupieniu. Chwilę później usłyszałem po prawej stronie kolejną pękającą gałąź.

Potem dosłyszałem słaby daleki odgłos pękających gałęzi, jakby ktoś na nie nadeptywał i zgniatał je.

Dźwięk był bogaty i pełny, miał w sobie coś namiętnego. Zdawał się zbliżać do miejsca, w którym się znajdowałem. Reagowałem z opóźnieniem, nie wiedząc, czy mam słuchać, czy wstać. Zastanawiałem się, co robić, kiedy dźwięk pękających gałęzi rozległ się nagle wszędzie dookoła. Ogarnął mnie tak szybko, że ledwie zdążyłem zerwać się na nogi i zgasić ogień.

W ciemności zacząłem zbiegać w dół. Kiedy przedzierałem się przez zarośla, przyszło mi głowy, że tam nie ma żadnego płaskiego terenu. Biegłem dalej, starając się ochronić oczy przed krzakami. Znajdowałem się w połowie drogi do podnóża góry, kiedy poczułem za sobą coś, co prawie mnie dotykało. Nie była to gałąź. Przeczucie mówiło mi, że mnie dogania. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, zamarłem. Zdjąłem kurtkę, zwinąłem ją na brzuchu, skuliłem się i przykucnąłem, oczy zakryłem rękami, tak jak przykazał mi don Juan. Trwałem w tej pozycji przez chwilę, po czym uświadomiłem sobie, że dookoła zaległa śmiertelna cisza. Nie było słychać żadnych dźwięków. Przeraziłem się. Poczułem, jak moim żołądkiem zaczęły wstrząsać skurcze. Potem usłyszałem kolejne trzaśniecie. Zdawało się pochodzić z daleka, zabrzmiało jednak bardzo wyraźne. Trzasnęło jeszcze raz, teraz już dużo bliżej. Nastąpiła cisza i potem coś wybuchnęło tuż nad moją głową. Gwałtowność dźwięku sprawiła, że mimowolnie podskoczyłem i niemal przewróciłem się na bok. Był to z całą pewnością dźwięk pękającej gałęzi. Trzasnęło tak blisko, że prawie usłyszałem szelest liści na łamanej gałęzi.

Potem nastąpił zalew wybuchających trzasków. Wszędzie dookoła z wielką siłą łamano gałęzie. Wtedy zareagowałem na całe to zjawisko zupełnie absurdalnie. Zamiast przerazić się, zacząłem się śmiać. Byłem autentycznie przekonany, że odkryłem przyczynę całego zdarzenia. Uznałem to wszystko za kolejną sztuczkę don Juana. Seria logicznych wniosków utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Poczułem dumę. Byłem pewien, że uda mi się przyłapać tego starego lisa, don Juana, na nowej sztuczce. Znajdował się gdzieś w pobliżu, łamał gałęzie i wiedział, że nie ośmielę się spojrzeć w górę. Był bezpieczny i mógł robić, co tylko chciał. Musiał jednak być sam, ponieważ przebywałem z nim cały czas przez kilka dni i nie miał czasu ani sposobności, żeby zaangażować współpracowników. Jeśli się ukrywał, tak jak myślałem, ukrywał się sam. Logicznie rzecz biorąc, mógł wytworzyć ograniczoną liczbę trzasków. Gdyby był sam, hałasy musiałyby następować w linearnej, czasowej kolejności, to znaczy jeden naraz, a najwyżej dwa lub trzy. Oprócz tego, różnorodność hałasów byłaby ograniczona możliwościami jednego człowieka. Kiedy tak tkwiłem nieruchomo przycupnięty, byłem absolutnie pewien, że całe to doświadczenie jest grą, a jedynym sposobem wyjścia z niej zwycięsko może być tylko emocjonalne wyłączenie się z niej. Spodobało mi się to. Złapałem się na tym, że chichoczę na myśl, iż mogę przewidzieć kolejny ruch przeciwnika. Spróbowałem sobie wyobrazić, co bym zrobił w następnej kolejności, gdybym był don Juanem.

Z tych umysłowych ćwiczeń wyrwał mnie gwałtownie odgłos siorbania. Słuchałem uważnie. Dźwięk powtórzył się. Nie mogłem ustalić, co to jest. Brzmiało jak odgłos zwierzęcia siorbiącego wodę. Powtórzyło się jeszcze raz, bardzo blisko. Był to bardzo denerwujący dźwięk, przypominający mlaskanie, jak mlaszczą nastolatki z wielką szczęką, żujące gumę. Zastanawiałem się, w jaki sposób don Juan mógł wytworzyć taki odgłos, kiedy dźwięk powtórzył się raz jeszcze, tym razem po prawej stronie. Najpierw usłyszałem jeden, a potem całą serię mlaszcząco-ciamkających dźwięków, jakby ktoś chodził po błocie. Był to irytujący, prawie zmysłowy, dźwięk stóp brodzących w głębokim błocie. Odgłosy ustały na chwilę, po czym pojawiły się znowu, tym razem bardziej po lewej stronie, bardzo blisko, jakieś dziesięć stóp ode mnie. Teraz brzmiały tak, jakby jakaś ciężka osoba stąpała po błocie w butach z cholewami. Podziwiałem bogactwo dźwięku. Nie mogłem sobie wyobrazić żadnego prymitywnego urządzenia, jakie sam mógłbym użyć do wywołania takiego dźwięku. Usłyszałem następną serię człapiących, mlaskających odgłosów za sobą, a potem zabrzmiały wszystkie naraz, ze wszystkich stron. Zdawało mi się, że wszędzie dookoła ktoś chodzi, biega i stąpa po błocie.

Zaświtała mi w głowie logiczna wątpliwość. Gdyby to wszystko robił don Juan, musiałby biegać w kółko z niewiarygodną prędkością. Szybkość następowania po sobie dźwięków czyniła tę alternatywę niemożliwą. Pomyślałem, że don Juan musi jednak mieć wspólników. Chciałem pogrążyć się w spekulacjach na temat, kim mogli być jego towarzysze, ale intensywność hałasów skupiła całą moją uwagę. Nie mogłem jasno myśleć, ale nie bałem się. Byłem może nieco oszołomiony dziwną właściwością dźwięków. Mlaskanie wibrowało. W rzeczywiści, te dziwne wibracje zdawały się być skierowane na mój żołądek albo raczej to ja odbierałem je dolną częścią brzucha.

Uświadomienie sobie tego w jednej chwili pozbawiło mnie obiektywizmu i rezerwy. Dźwięki atakowały mój żołądek! Przyszło mi do głowy pytanie: “A jeśli to nie jest don Juan?" Wpadłem w panikę. Napiąłem mięśnie brzucha i z całych sił przycisnąłem uda do zwiniętej kurtki.

Ilość i prędkość pojawiania się dźwięków wzrastały, jakby dźwięki wiedziały, że straciłem pewność siebie. Ich wibracje stały się tak intensywne, że chciało mi się wymiotować. Walczyłem z nudnościami. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem śpiewać swoje pieśni pejotlu. Zwymiotowałem, a mlaskające dźwięki natychmiast ucichły. Nałożył się na nie głos świerszczy, wiatru i odległe staccato szczekania kojotów. Nagła przerwa pozwoliła mi odpocząć i zbadać swoje położenie. Jeszcze przed chwilą byłem w wyśmienitym nastroju, pewny siebie i podchodziłem z dystansem do sytuacji. Najwidoczniej nie udało mi się jej ocenić właściwie. Nawet gdyby don Juan miał wspólników, byłoby rzeczą technicznie niemożliwą, żeby wytworzyli dźwięki oddziaływujące na mój brzuch. Wyprodukowanie dźwięków o takiej intensywności wymagałoby urządzeń przekraczających ich możliwości, a nawet wyobraźnię. Najwidoczniej zjawisko, którego doświadczałem, nie miało nic wspólnego z grą, a teoria “kolejnej sztuczki don Juana" była jedynie moim prymitywnym wytłumaczeniem.

Męczyły mnie skurcze i przytłaczająca potrzeba przewrócenia się na wznak i wyciągnięcia nóg. Zdecydowałem przesunąć się na prawo, żeby odsunąć twarz od miejsca, gdzie zwymiotowałem. Kiedy tylko zacząłem się czołgać, tuż nad uchem usłyszałem bardzo łagodny pisk. Zastygłem w miejscu. Pisk powtórzył się po drugiej stronie głowy. Był to pojedynczy dźwięk. Pomyślałem, że przypomina skrzypienie drzwi. Czekałem, ale nie usłyszałem nic więcej, więc postanowiłem znowu się ruszyć. Kiedy tylko zacząłem przesuwać głowę na prawo, prawie zostałem zmuszony do zerwania się na równe nogi. Natychmiast zalała mnie powódź pisków. Czasami piski przypominały skrzypienie drzwi, a czasami piski szczurów albo morskich świnek. Nie były ani głośne, ani intensywne, ale bardzo łagodne i podstępne. Wywołały u mnie męczące torsje. Dźwięki ustały tak samo, jak się zaczęły, znikając powoli, aż w końcu słyszałem tylko jeden albo dwa jednocześnie.

Potem posłyszałem coś jak uderzenia skrzydeł wielkiego ptaka przelatującego nad zaroślami. Zdawał się latać w kółko nad moją głową. Miękkie piski znowu zaczęły narastać, jak również machanie skrzydłami. Nad głową miałem chyba stado gigantycznych ptaków machających miękkimi skrzydłami. Oba dźwięki zmieszały się, tworząc ogarniającą mnie falę. Poczułem, że unoszę się zawieszony na wielkiej, poruszającej się fali. Piski i uderzenia były tak równomierne, że czułem je na całym ciele. Zdawało mi się, że od góry ciągną bijące skrzydła stada ptaków, a piski szczurzej armii popychają od spodu i zewsząd dookoła.

Nie miałem wątpliwości, że swoją nieudolnością i głupotą ściągnąłem na siebie coś strasznego. Zacisnąłem zęby, wziąłem kilka głębokich oddechów i zaśpiewałem pieśń pejotlu.

Hałasy trwały bardzo długo, a ja opierałem się im z całych sił. Kiedy ustały, pojawiła się znowu przerywana cisza, taka, do jakiej byłem przyzwyczajony, to znaczy dochodziły do mnie tylko naturalne głosy owadów i wiatru. Okres ciszy stał się dla mnie jeszcze bardziej bolesny niż hałasy. Zacząłem myśleć i oceniać swoją pozycję, a moje rozważania wpędziły mnie w panikę. Wiedziałem, że jestem zgubiony. Nie miałem ani wiedzy, ani wytrzymałości, żeby obronić się przed tym, co mnie atakowało. Całkowicie bezbronny, kuliłem się nad swoimi własnymi wymiocinami. Pomyślałem, że nadszedł mój koniec i zacząłem płakać. Chciałem pomyśleć o swoim życiu, ale nie wiedziałem od czego zacząć. Nic z tego, co w życiu zrobiłem, nie było warte w ostateczności zapamiętania, więc nie miałem o czym myśleć. Było to olśniewające odkrycie. Zmieniłem się od czasu, kiedy ostatnim razem byłem podobnie przerażony. Tym razem byłem bardziej pusty. Miałem mniej osobistych uczuć.

Zapytałem sam siebie, co zrobiłby wojownik w takiej sytuacji i doszedłem do kilku wniosków. W okolicy pępka znajdowało się coś niezwykle ważnego. W dźwiękach było coś nieziemskiego, celowały w mój żołądek. Myśl, że don Juan igra sobie ze mną, uznałem za całkowicie niedorzeczną.

Mięśnie brzucha nadal miałem bardzo napięte, chociaż nie miałem już skurczów. Nadal śpiewałem i od dychałem głęboko, aż poczułem łagodzące ciepło rozlewające się po całym ciele. Stało się dla mnie jasne, że jeśli mam przeżyć, muszę postępować zgodnie z naukami don Juana. Powtórzyłem sobie w myśli jego instrukcje. Pamiętałem położenie konkretnego miejsca, w którym słońce zniknęło za górami, w odniesieniu do wzgórza, gdzie byłem i do miejsca, w którym przycupnąłem. Zastanowiłem się i kiedy uznałem, że właściwie określiłem główne kierunki, zacząłem zmieniać pozycję, tak aby głowa wskazywała nowy, “lepszy" kierunek – południowy wschód. Zacząłem powoli przesuwać stopy na lewo, cal po calu, aż w końcu znalazły się pod łydkami, a następnie dosuwać resztę ciała do stóp, ale zaledwie zacząłem czołgać się w bok, poczułem dziwne klepnięcie. Było to prawdziwe fizyczne wrażenie, że coś z tyłu dotyka mojej nagiej szyi. Stało się to tak szybko, że mimowolnie krzyknąłem i znowu zastygłem w miejscu. Zacisnąłem mięśnie brzucha, zacząłem głęboko oddychać i śpiewać pieśni pejotlu. Sekundę później znowu poczułem to samo leciutkie klepnięcie na szyi. Skuliłem się ze strachu. Miałem odkrytą szyję i nie mogłem nic zrobić, żeby się obronić. Znowu zostałem poklepany. Mojej szyi dotykał bardzo miękki, prawie jedwabisty przedmiot, jakby futrzana łapka gigantycznego królika. Dotknął mnie znowu, a potem zaczął wędrować po szyi tam i z powrotem, aż się popłakałem. Wyglądało to, jakby stado milczących, delikatnych, nic nie ważących kangurów skakało po mojej szyi. Słyszałem miękkie stąpnięcia ich łapek, kiedy przechodziły po mnie delikatnie. Bynajmniej nie było to bolesne uczucie, jednak doprowadzało do szaleństwa. Wiedziałem, że jeśli nie zajmę się czymś, to oszaleję, wstanę i pobiegnę. Więc powoli zacząłem umieszczać ciało w nowej pozycji. Próby przesunięcia się zwiększały częstotliwość poklepywań w szyję. W końcu wpadłem w taki szał, że jednym nagłym ruchem ustawiłem się w nowej pozycji. Nie miałem pojęcia, jaki będzie wynik tego manewru. Zrobiłem to dla obrony przed szaleństwem, utratą zmysłów.

Ledwie zmieniłem pozycję, klepanie w szyję ustało. Po długiej, męczącej ciszy usłyszałem odległe łamanie gałęzi. Hałasy nie dochodziły już z bliska. Jakby wycofały się na inną pozycję, z dala ode mnie. Odgłos łamanych gałęzi zmieszał się po chwili z szumem poruszanych wiatrem liści, jakby uderzał silny wiatr we wzgórze. Wszystkie krzewy dookoła zdawały się trząść, jednak wiatru nie było. Szum i pękające gałęzie sprawiały wrażenie, jakby całe wzgórze płonęło. Moje ciało było sztywne jak skała. Pociłem się obficie. Robiło mi się coraz cieplej. Przez chwilę byłem absolutnie przekonany, że wzgórze się pali. Nie zerwałem się na nogi i nie pobiegłem, ponieważ byłem tak zdrętwiały, że niemal sparaliżowany, nie mogłem nawet otworzyć oczu. Wszystko, czego wtedy pragnąłem, to wstać i uciec od ognia. Żołądkiem wstrząsały okropne skurcze, które zaczęły przeszkadzać mi w oddychaniu. Skoncentrowałem się na próbach oddychania. Po długiej walce znowu mogłem wziąć głęboki oddech, zauważyłem także, że szelest ustał. Od czasu do czasu rozlegały się tylko jakieś trzaski. Odgłos pękających gałęzi oddalał się coraz bardziej, był coraz rzadszy, aż w końcu zupełnie ustał.

Udało mi się otworzyć oczy. Popatrzyłem spod pół-przymkniętych powiek na ziemię pode mną. Zrobił się już dzień. Zaczekałem jeszcze chwilę, nie poruszając się, po czym zacząłem się przeciągać. Przewróciłem się na plecy. Słońce znajdowało się nad górami na wschodzie.

Rozprostowanie nóg i zwleczenie się na dół zajęło mi kilka godzin. Ruszyłem w kierunku oddalonego o milę miejsca, gdzie zostawił mnie don Juan. Późnym rankiem dotarłem ledwie na skraj jakiegoś lasu, jeszcze około ćwierć mili od celu.

Za nic w świecie nie mogłem iść dalej. Przypomniałem sobie o pumach i spróbowałem wdrapać się na drzewo, ale ręce nie mogły unieść mojego ciężaru. Oparłem się o skałę i postanowiłem tutaj umrzeć. Byłem przekonany, że stanę się przekąską pum albo innych drapieżców. Nie miałem nawet siły rzucić kamieniem. Nie byłem ani głodny, ani spragniony. Koło południa znalazłem mały strumyk, wypiłem mnóstwo wody, ale woda nie przywróciła mi sił. Kiedy tak siedziałem tam pogrążony w całkowitej beznadziei, czułem się raczej przybity niż przerażony. Byłem tak zmęczony, że nie dbałem już o to, co się ze mną stanie. Zasnąłem.

Obudziłem się, kiedy coś mną potrząsnęło. Don Juan pochylał się nade mną. Pomógł mi usiąść, dał mi wody i kleiku. Roześmiał się i powiedział, że marnie wyglądam. Chciałem mu opowiedzieć, co się stało, ale uciszył mnie i stwierdził, że nie trafiłem do celu, bo miejsce, w którym miałem się z nim spotkać, jest oddalone o jakieś sto jardów. Potem prawie zniósł mnie ze wzgórza. Powiedział, że zabiera mnie nad duży strumień, gdzie mnie umyje. Po drodze zatkał mi uszy liśćmi, które trzymał w torbie, po czym zakrył mi oczy, kładąc na każdym po jednym liściu i zawiązując je kawałkiem materiału. Kazał mi zdjąć ubranie i trzymać ręce na uszach dla pewności, że niczego nie usłyszę.

Don Juan natarł mi całe ciało liśćmi, a następnie zanurzył mnie w rzece. Czułem, że jest to duża rzeka. Była głęboka. Stopami nie mogłem sięgnąć dna. Don Juan trzymał mnie za prawy łokieć. Z początku nie czułem zimna wody, ale wkrótce zacząłem się trząść, a potem zimno stało się nie do wytrzymania. Don Juan wyciągnął mnie z wody i wytarł jakimiś liśćmi o dziwnym zapachu. Ubrałem się, a on mnie poprowadził. Szliśmy dość długo, aż w końcu zdjął mi liście z uszu i z oczu. Zapytał, czy mam dość siły, żeby wracać do samochodu. Dziwne, ale czułem się bardzo silny. Aby to udowodnić, wbiegłem nawet na strome wzgórze.

Po drodze do samochodu trzymałem się bardzo blisko don Juana. Ciągle się potykałem, a on się śmiał. Zauważyłem, że jego śmiech jest szczególnie wzmacniający, przez co stał się podstawą mojego powrotu do dobrej formy. Im więcej się śmiał, tym lepiej się czułem.

Następnego dnia opowiedziałem don Juanowi, co się wydarzyło od chwili, kiedy mnie zostawił. Słuchając mojego opowiadania, cały czas się śmiał. Szczególnie rozbawiło go, kiedy mu powiedziałem, że posądzałem go o zmajstrowanie kolejnej sztuczki.

– Zawsze uważasz, że ktoś cię oszukuje – powiedział. – Za bardzo sobie ufasz. Zachowujesz się, jakbyś znał wszystkie odpowiedzi. Niczego nie wiesz, mój mały przyjacielu, niczego.

Po raz pierwszy don Juan nazwał mnie swoim małym przyjacielem. Zaskoczył mnie. Zauważył to i uśmiechnął się. W jego głosie było wiele ciepła, a to mnie zasmuciło. Powiedziałem mu, że byłem nieuważny i niekompetentny, ponieważ takie mam skłonności i że nigdy nie zrozumiem jego świata. Byłem bardzo wzruszony. Don Juan zapewnił mnie, że dobrze mi poszło.

Zapytałem go o znaczenie mojego doświadczenia.

– Nie ma żadnego znaczenia – odrzekł. – To samo mogło się przytrafić każdemu, a szczególnie komuś, kto już ma otwartą szczelinę. To całkiem zwyczajna rzecz. Każdy wojownik, który udał się na poszukiwanie sprzymierzeńców, opowie ci o ich wyczynach. To, co zrobili tobie, było bardzo łagodne. Jednak masz otwartą szczelinę i dlatego jesteś taki nerwowy. Nie można stać się wojownikiem z dnia na dzień. Teraz musisz jechać do domu i nie wracaj, dopóki nie wyzdrowiejesz, a twoja szczelina nie zamknie się.