Wstecz / Spis Treści / Dalej

4

4 września 1968 roku pojechałem do Sonory odwiedzić don Juana. Spełniając jego prośbę, z którą zwrócił się do mnie podczas mojej poprzedniej wizyty, zatrzymałem się po drodze w Hermosillo, żeby kupić mu tutejszą tequilę, zwaną bacanora. Jego prośba wydała mi się wtedy bardzo dziwna, ponieważ wiedziałem, że nie lubi pić, jednakże kupiłem cztery butelki i wsadziłem je do pudełka razem z innymi rzeczami, które dla niego wiozłem.

– No proszę, przywiozłeś cztery butelki! – powiedział, śmiejąc się, kiedy otworzył pudełko. – Prosiłem cię o jedną. Pewnie myślałeś, że ta bacanora. ma być dla mnie, ale to dla mojego wnuka Lucia i to ty mu ją dasz jako prezent od siebie.

Poznałem wnuka don Juana dwa lata wcześniej, miał wtedy dwadzieścia osiem lat. Był bardzo wysoki, mierzył ponad sześć stóp. Jak na swoje możliwości finansowe i w porównaniu z członkami swojej grupy, ubierał się zawsze dobrze i ekstrawagancko. Podczas gdy większość Yaqui nosi bluzy khaki i levisy, słomiane kapelusze i domowej roboty sandały zwane guaraches, ubraniem Lucia była droga skórzana kurtka, ozdobiona kryzą turkusowych paciorków, teksański kapelusz kowbojski i para ręcznie zdobionych botów z monogramem.

Lucio bardzo ucieszył się z alkoholu i natychmiast zabrał butelki do domu, niechybnie po to, żeby je schować. Don Juan rzucił zdawkowo, że nie powinno się robić zapasów z alkoholu i pić w samotności. Lucio odpowiedział, że nie ma zamiaru ich gromadzić, tylko odkłada je na wieczór, kiedy przyjdą zaproszeni przyjaciele, aby napić się razem z nim.

Tego samego wieczoru, około siódmej, wróciliśmy do domu Lucia. Zrobiło się już ciemno. Zauważyłem niewyraźne sylwetki dwóch ludzi stojących pod niewysokim drzewem. Był to Lucio i jeden z jego przyjaciół. Czekali na mnie, wskazując drogę do domu latarnią.

Dom Lucia, licha budowla z gliny i plecionki, miał dwie izby z klepiskiem. Miał może ze dwadzieścia stóp długości i wspierał się na dość cienkich belkach z drzewa mesquite. Jak wszystkie domy Indian Yaqui, posiadał płaski, kryty słomą dach i szeroką na dziewięć stóp ramadę – swego rodzaju zasłonę, zakrywającą całą przednią część domu. Dach ramady nigdy nie jest słomiany, robi się go z luźno ułożonych gałęzi, które dają wystarczająco dużo cienia i jednocześnie pozwalają na swobodny przepływ chłodnego powietrza.

Wchodząc do domu, włączyłem magnetofon, który miałem w walizeczce. Lucio przedstawił mnie swoim przyjaciołom. Łącznie z don Juanem w domu było ośmiu mężczyzn. Siedzieli niedbale wokół centrum izby pod jasnym światłem benzynowej lampy zawieszonej na belce. Don Juan usadowił się na skrzyni. Usiadłem twarzą do niego na końcu ławy zrobionej z grubej drewnianej belki przybitej gwoździami do dwóch kloców wkopanych w podłogę.

Don Juan położył kapelusz na podłodze obok siebie. Światło benzynowej latarni nadało jego krótkim, białym włosom większego blasku. Przyjrzałem się jego twarzy. Światło podkreślające głębokie zmarszczki na jego szyi i czole sprawiło też, że wyglądał starzej.

Spojrzałem na pozostałych; w zielonkawobiałym świetle benzynowej latarni wszyscy wyglądali na starych i zmęczonych.

Lucio zwrócił się do wszystkich po hiszpańsku, mówiąc, że wypijemy butelkę bacanory, którą przywiozłem dla niego z Hermosillo. Poszedł do drugiej izby, przyniósł butelkę, odkorkował ją i podał mi razem z małym blaszanym kubkiem. Wlałem odrobinę alkoholu do naczynia i wypiłem. Bacanora była bardziej aromatyczna i gęstsza niż zwykła tequila, była również mocniejsza. Zakaszlałem. Podałem butelkę dalej i każdy nalał sobie małego drinka, z wyjątkiem don Juana, który po prostu wziął butelkę i postawił ją przed Luciem znajdującym się na końcu kolejki.

Wszyscy żywo skomentowali bogaty smak zawartości tej butelki i zgodzili się, że napój musi pochodzić z wysokich gór Chihuahua.

Butelka poszła w obieg po raz drugi. Mężczyźni cmoknęli wargami, powtórzyli pochwały i zaczęli żywą dyskusję o widocznych różnicach pomiędzy tequilą robioną w rejonie Guadalajary a produkowaną na dużej wysokości w Chihuahua.

Podczas drugiej kolejki don Juan znowu nie pił, ja nalałem sobie jedynie kropelkę, ale reszta towarzystwa wypełniała naczynia po brzegi. Butelka zrobiła jeszcze jedną rundę i została opróżniona.

– Przynieś resztę butelek, Lucio – powiedział don Juan.

Lucio zdawał się wahać, a don Juan od niechcenia wyjaśnił pozostałym, że przywiozłem Luciowi cztery butelki.

Benigno, młody mężczyzna w wieku Lucia, popatrzył na walizkę, którą niepozornie postawiłem za sobą i spytał, czy jestem akwizytorem tequili. Don Juan odpowiedział, że nie i że przyjechałem do Sonory, żeby go odwiedzić.

– Uczę Carlosa o Mescalito – powiedział don Juan.

Wszyscy popatrzyli na mnie i uśmiechnęli się grzecznie. Drwal Bajea, mały, szczupły mężczyzna o ostrych rysach, przypatrywał mi się uważnie przez chwilę, po czym powiedział, że miejscowy sklepikarz uważa mnie za szpiega amerykańskiej kompanii, która planuje roboty górnicze na terenach Yaqui. Wszyscy zareagowali oburzeniem na takie podejrzenia. Poza tym nie lubili sprzedawcy, który był Meksykaninem, czyli Yori, jak mówią Yaqui.

Lucio poszedł do drugiego pomieszczenia i wrócił z następną butelką bacanory. Otworzył ją, nalał sobie dużego drinka i podał butelkę dalej. Rozmowa przeszła na temat prawdopodobieństwa przybycia amerykańskiej kompanii do Sonory i przypuszczalnych tego skutków dla Yaqui. Butelka wróciła do Lucia. Podniósł ją, żeby zobaczyć, ile zostało.

– Powiedz mu, żeby się nie martwił – szepnął do mnie don Juan. – Powiedz, że przywieziesz mu więcej, kiedy przyjedziesz następnym razem.

Pochyliłem się w stronę Lucia i zapewniłem go, że następnym razem przywiozę mu przynajmniej pół tuzina butelek.

W jednej chwili temat rozmowy jakby się rozpłynął.

Don Juan odwrócił się do mnie i powiedział głośno:

– Dlaczego nie opowiesz chłopakom o swoich spotkaniach z Mescalito? Myślę, że będzie to bardziej interesujące niż głupia gadka o tym, co się stanie, jeśli amerykańska firma przyjedzie do Sonory.

– Dziadku, czy Mescalito to pejotl? – zapytał ciekawie Lucio.

– Niektórzy ludzie tak go nazywają – powiedział oschle don Juan. – Ja wolę zwać go Mescalito.

– Ta przeklęta rzecz powoduje szaleństwo – powiedział Genaro, wysoki, krzepki mężczyzna w średnim wieku.

– Myślę, że głupotą jest mówienie, że Mescalito powoduje szaleństwo – powiedział łagodnie don Juan. – Gdyby tak było, Carlos, zamiast być tu i rozmawiać z tobą, siedziałby teraz w kaftanie bezpieczeństwa. Zażywał pejotl i popatrz na niego, ma się całkiem dobrze.

Bajea uśmiechnął się i odpowiedział nieśmiało:

– A któż to może wiedzieć? Wszyscy roześmiali się.

– Wobec tego popatrz na mnie – powiedział don Juan. – Znam Mescalito prawie całe swoje życie i nigdy mnie nie skrzywdził.

Mężczyźni nie śmiali się, ale było oczywiste, że nie biorą poważnie tego, co mówi.

– Z drugiej strony – ciągnął don Juan – to prawda, że Mescalito doprowadza ludzi do szaleństwa, tak jak powiedziałeś, ale dzieje się tak tylko wtedy, kiedy przychodzą do niego, nie wiedząc, co czynią.

Esquere, stary człowiek, mniej więcej w wieku don Juana, zachichotał cicho, kręcąc głową.

– Co masz na myśli, mówiąc “wiedzą", Juanie? – zapytał. – Ostatnim razem, kiedy cię spotkałem, mówiłeś to samo.

– Ludzie naprawdę tracą zmysły po zażyciu pejotlu – ciągnął Genaro. – Widziałem, jak Indianie z plemienia Huichol jedli go. Zachowywali się, jakby mieli wściekliznę. Toczyli pianę z ust, rzygali i sikali wszędzie dookoła. Można dostać epilepsji od zażywania tej przeklętej rzeczy. Powiedział mi to kiedyś pan Salas, inżynier rządowy. A epilepsja jest na całe życie, wiecie?

– To gorsze niż być zwierzęciem – dodał poważnie Bajea.

– Widziałeś w tych Huicholach tylko to, co chciałeś zobaczyć – powiedział don Juan. – Z pewnością nigdy nie zadałeś sobie trudu dowiedzenia się od nich, jak to jest poznać Mescalito. O ile wiem, Mescalito jeszcze nigdy nie uczynił nikogo epileptykiem. Ten inżynier rządowy to Yori, a wątpię, żeby jakiś Yori coś o tym wiedział. Chyba nie sądzisz, że te tysiące ludzi, którzy znają Mescalito, są szaleni, prawda?

– Oni muszą być szaleni albo prawie szaleni, żeby robić coś takiego – odrzekł Genaro.

– Ale gdyby cały ten tłum ludzi był szalony, kto by za nich pracował? Jak mogliby przetrwać? – zapytał don Juan.

 

– Macario, który pochodzi z “drugiej strony" – z USA – powiedział mi, że każdy, kto zażywa pejotl, zostaje naznaczony na całe życie – powiedział Esquere.

– Jeśli Macario tak mówi, to kłamie – rzekł don Juan. – Jestem pewien, że nie wie, o czym mówi.

– On rzeczywiście opowiada całą masę kłamstw – powiedział Benigno.

– Kto to jest Macario? – zapytałem.

– To mieszkający tu Indianin Yaqui – powiedział Lucio. – Mówi, że pochodzi z Arizony i że podczas wojny był w Europie. Opowiada rozmaite historie.

– Mówi, że był pułkownikiem! – powiedział Benigno.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, rozmowa zeszła na chwilę na niewiarygodne opowieści Macario, ale don Juan znowu wrócił do tematu Mescalito.

– Jeśli wszyscy wiecie, że Macario jest kłamcą, jak możecie wierzyć w to, co mówi o Mescalito?

– Czy masz na myśli pejotl, dziadku? – zapytał Lucio, jakby naprawdę usiłował coś z tego zrozumieć.

– Tak, do cholery!

Ton don Juana był ostry i gwałtowny. Lucio cofnął się mimowolnie i przez chwilę czułem, że wszyscy się przestraszyli. Potem don Juan uśmiechnął się szeroko i ciągnął łagodnie:

– Czy nie widzicie, że Macario nie wie, o czym mówi? Czy nie rozumiecie, że aby mówić o Mescalito, trzeba coś o nim wiedzieć?

– Znowu zaczynasz – powiedział Esquere. – A czymże do diabła jest ta wiedza? Jesteś gorszy niż Macario. On przynajmniej mówi to, co myśli, niezależnie od tego, czy wie coś o tym, czy nie. Od lat słyszę, jak mówisz, że musimy wiedzieć. Co musimy wiedzieć?

– Don Juan mówi, że w pejotlu jest duch – powiedział Benigno.

– Widziałem pejotl w polu, ale nigdy nie widziałem duchów ani niczego takiego – dodał Bajea.

– Możliwe, że Mescalito jest jak duch – wyjaśnił don Juan. – Czymkolwiek jednak jest, nie dowiesz się, dopóki sam tego nie doświadczysz. Esquere narzeka, że mówię o tym od lat. To prawda. Ale to nie moja wina, że wy tego nie rozumiecie. Bajea mówi, że ten, kto zażywa poejotl, staje się jak zwierzę. Ja widzę to nieco inaczej. Według mnie ci, którzy uważają, że są ponad zwierzętami, żyją gorzej niż zwierzęta. Popatrz na mojego wnuka. Pracuje bezustannie. Powiedziałbym, że żyje po to, żeby pracować jak muł. A jego jedyną nie-zwierzęcą czynnością jest upijanie się.

Wszyscy śmiali się. Victor, bardzo młody człowiek, który chyba jeszcze nie osiągnął dojrzałości, śmiał się głosem wyższym niż pozostali.

Eligio, młody rolnik, jak dotąd nie powiedział ani słowa. Siedział na podłodze, po mojej prawej stronie, oparty plecami o worki z jakimiś nawozami sztucznymi, które składowano w domu, żeby chronić je przed deszczem. Eligio był jednym z przyjaciół Lucia z czasów dzieciństwa. Wyglądał na mocnego i chociaż niższy niż Lucio, był bardziej krępy i lepiej zbudowany. Eligio zdawał się interesować słowami don Juana. Bajea chciał dorzucić jeszcze jakiś komentarz, ale Eligio przerwał mu.

– W jaki sposób pejotl może to wszystko zmienić? – zapytał. – Mnie się zdaje, że człowiek rodzi się po to, żeby całe życie pracować, tak jak to robią muły.

– Mescalito zmienia wszystko – powiedział don Juan – ale ciągle wszyscy musimy pracować jak muły. Powiedziałem, że w Mescalito jest duch, ponieważ jest w nim coś na kształt ducha, który wywołuje zmiany w ludziach. Ducha, którego możemy zobaczyć i dotknąć, ducha, który nas odmienia, czasami nawet wbrew naszej woli.

– Pejotl miesza ci w głowie – powiedział Genaro – a potem, oczywiście, wierzysz, że się zmieniłeś. Prawda?

– Jak on nas może zmienić? – nalegał dalej Eligio.

– Uczy nas właściwego sposobu życia – powiedział don Juan. – Wspomaga i ochrania tych, którzy go znają. Wasze życie, koledzy, nie jest wcale życiem. Nie znacie szczęścia wynikającego z robienia rzeczy w przemyślany sposób. Nie macie opiekuna!

– Co chcesz przez to powiedzieć? – powiedział Genaro oburzonym tonem. – Z pewnością mamy. Nasz Pan Jezus Chrystus i nasza Matka Dziewica, i mała Dziewica z Guadelupy. Czyż oni nie są naszymi opiekunami?

– Niezła kupa opiekunów! – powiedział kpiąco don Juan. – Czy oni uczą was lepszego sposobu życia?

– To dlatego, że ludzie ich nie słuchają – zaprotestował Genaro – i są posłuszni tylko diabłu.

– Gdyby oni byli prawdziwymi opiekunami, zmusiliby was do słuchania – powiedział don Juan. – Kiedy Mescalito stanie się waszym opiekunem, dacie mu posłuch, czy wam się to podoba, czy nie, ponieważ gdy go zobaczycie, będziecie musieli z uwagą wysłuchać tego, co mówi. On sprawi, że potraktujecie go z szacunkiem. Nie tak, bracia, jak przyzwyczailiście się traktować swoich opiekunów.

– Co masz na myśli, Juanie? – zapytał Esquere.

– Mam na myśli to, że dla was zwrócenie się do waszych opiekunów oznacza, że jeden musi grać na skrzypkach, drugi, tancerz, ma ubrać maskę, spodnie, wziąć grzechotki i tańczyć, podczas gdy reszta pije. Ty, Benigno, byłeś kiedyś tancerzem, opowiedz nam o tym.

– Rzuciłem to po trzech latach – powiedział Benigno. – To ciężka praca.

– Spytajcie Lucia – powiedział ironicznie Esquere. – On zrezygnował po tygodniu!

Wszyscy z wyjątkiem don Juana śmiali się. Lucio uśmiechnął się, zakłopotany, po czym łyknął dwa wielkie hausty bacanory.

– To nie jest ciężkie, to jest głupie – powiedział don Juan. – Zapytajcie Valencia, tancerza, czy lubi tańczyć. Wcale nie! Przyzwyczaił się do tego, to wszystko. Przez lata obserwowałem jego taniec, a za każdym razem widzę te same, źle wykonywane ruchy. On nie jest dumny ze swojej sztuki, z wyjątkiem chwil, kiedy o niej opowiada. Nie kocha jej, dlatego też rok za rokiem powtarza te same ruchy. To, co było złe w jego tańcu na początku, umocniło się. On już tego nie dostrzega.

– Nauczono go tak tańczyć – powiedział Eligio. – Ja też byłem tancerzem w miasteczku Torim. Wiem, że trzeba tańczyć, tak jak cię uczą.

– Tak czy siak, Valencio nie jest najlepszym tancerzem – powiedział Esquere. – Ale są inni. Co powiecie o Sacatece?

– Sacateca jest człowiekiem wiedzy, nie należy do tej samej klasy, co wy, bracia – powiedział surowo don Juan. – On tańczy, ponieważ ma do tego naturalny pociąg. Chciałem powiedzieć, że was wszystkich, którzy nie jesteście tancerzami, nie cieszy taniec. Być może, jeśli dobrze zatańczylibyście, któremuś sprawiłoby to pewną przyjemność. Niewielu z was wie cokolwiek o tańcu, dlatego też wasza radość jest gówno warta. Właśnie z tego powodu, koledzy, wszyscy jesteście pijakami. Popatrzcie teraz na mojego wnuka!

– Skończ z tym, dziadku – zaprotestował Lucio.

– Nie jest ani głupi, ani leniwy – ciągnął don Juan – ale cóż on innego robi oprócz picia?

– Kupuje skórzane kurtki! – zauważył Genaro, na co wszyscy ryknęli śmiechem. Lucio łyknął bacanory.

– A w jaki sposób pejotl może to zmienić? – zapytał Eligio.

– Gdyby Lucio poszukał opiekuna – powiedział don Juan – jego życie zmieniłoby się. Nie wiem dokładnie w jaki sposób, ale jestem pewien, że byłoby inne.

– Chcesz powiedzieć, że przestałby pić? – nalegał Eligio.

– Możliwe, że tak. On potrzebuje czegoś więcej niż tequili, żeby życie przyniosło mu satysfakcję. A to coś, czymkolwiek by to nie było, jest w stanie ofiarować opiekun.

– Wobec tego pejotl musi być bardzo smaczny – stwierdził Eligio.

– Tego nie powiedziałem – odparł don Juan.

– Jak u diabła możesz się tym cieszyć, jeśli nie ma dobrego smaku? – zapytał Eligio.

– On sprawia, że bardziej cieszysz się życiem – powiedział don Juan.

– Ale jeśli nie jest smaczny, jak może sprawić, że będziemy bardziej cieszyć się życiem? – nalegał Eligio. – To nie ma sensu.

– Oczywiście, że ma – powiedział Genaro z przekonaniem. – Pejotl robi z ciebie wariata, więc naturalnie wydaje ci się, że świetnie się bawisz, niezależnie od tego, co robisz.

Znowu wszyscy wybuchnęli śmiechem.

– To ma sens – ciągnął nie zniechęcony don Juan – jeśli pomyślisz, jak mało wiemy i jak wiele pozostaje do zrozumienia. To alkohol robi z ludzi wariatów, rozmazuje obrazy. Mescalito natomiast wyostrza wszystko. Sprawia, że widzisz wyraźnie. Wręcz doskonale!

Lucio i Benigno spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się tak, jakby słyszeli tę historię już wcześniej. Genaro i Esquere byli bardziej niecierpliwi i zaczęli rozmawiać. Śmiech Victora górował nad wszystkimi głosami. Jedynym zainteresowanym był Eligio.

– W jaki sposób pejotl może to wszystko zrobić? – zapytał.

– Po pierwsze – wyjaśnił don Juan – powinieneś chcieć go poznać i wydaje mi się, że na początku jest to najważniejsza rzecz. Potem musisz mu zostać ofiarowany i musisz spotkać się z nim wiele razy, zanim będziesz mógł powiedzieć, że go znasz.

– A co się dzieje potem? – zapytał Eligio. Genaro przerwał:

– Srasz na dachu z dupą na ziemi. Całe audytorium ryknęło śmiechem.

– To, co się dzieje potem, zależy tylko od ciebie – ciągnął don Juan, nie tracąc panowania nad sobą. – Musisz przyjść do niego bez lęku, a on, krok po kroku, nauczy cię, jak lepiej żyć.

Tu nastąpiła długa przerwa. Mężczyźni wydawali się zmęczeni. Butelka stała pusta. Lucio z widoczną niechęcią otworzył następną.

– Czy pejotl jest również strażnikiem Carlosa? – zapytał żartobliwie Eligio.

– Tego nie wiem – powiedział don Juan. – Carlos brał go trzy razy, więc poproś go, niech ci opowie o tym.

Wszyscy z zaciekawieniem odwrócili się w moją stronę, a Eligio spytał:

– Naprawdę zażywałeś pejotl?

– Tak. Zażywałem.

Wydawało się, że don Juan wygrał rundę ze swoimi słuchaczami. Byli albo ciekawi opowieści o moich doświadczeniach, albo zbyt grzeczni, żeby zaśmiać mi się w twarz.

– Czy nie zranił cię w usta? – zapytał Lucio.

– Owszem. Miał też okropny smak.

– Więc po co go brałeś? – zapytał Benigno.

Zacząłem im dokładnie wyjaśniać, że dla człowieka Zachodu wiedza don Juana o pejotlu jest jedną z najbardziej fascynujących rzeczy. Stwierdziłem, że wszystko, co don Juan powiedział na ten temat, jest prawdą i że każdy sam może się o tym przekonać.

Zauważyłem, że wszyscy uśmiechali się, jakby maskując swoje lekceważenie. Poczułem się zakłopotany. Byłem świadomy swojej niezdarności w przekazywaniu tego, co miałem na myśli. Mówiłem jeszcze przez chwilę, ale straciłem impet i powtarzałem tylko to, co już wcześniej powiedział don Juan.

Don Juan przyszedł mi z pomocą i zapytał uspokajającym tonem:

– Nie szukałeś opiekuna, kiedy pierwszy raz przyszedłeś do Mescalito, prawda?

Powiedziałem im, że nie wiedziałem, iż Mescalito może być opiekunem. Popychała mnie do niego ciekawość i silne pragnienie poznania go.

Don Juan stwierdził, że moje intencje były bez zarzutu i z tego powodu Mescalito wywarł na mnie dobroczynny wpływ.

– Ale sprawił, że zarzygałeś i obsikałeś wszystko dookoła, no nie? – nalegał Genaro.

Powiedziałem mu, że rzeczywiście tak na mnie podziałał. Powstrzymywali śmiech. Poczułem, że ich pogarda do mnie jeszcze bardziej wzrosła. Nie wyglądali na zainteresowanych, z wyjątkiem Eligio, który wpatrywał się we mnie.

– Co widziałeś? – zapytał.

Don Juan zachęcił mnie do zrelacjonowania im wszystkich, albo prawie wszystkich istotnych szczegółów mojego doświadczenia. Opisałem im więc kolejność i formę tego, co zobaczyłem. Kiedy skończyłem, Lucio skomentował:

– Jeśli pejotl jest taki dziwny, cieszę się, że nigdy go nie zażywałem.

– Jest dokładnie tak, jak mówiłem – powiedział Genaro do Bajea. – Ta rzecz robi z ciebie wariata.

– Ale Carlos nie jest teraz wariatem. Jak to wytłumaczysz? – don Juan zapytał Genaro.

– A skąd ja mogę wiedzieć, że nie jest? – odparował Genaro. Wszyscy, łącznie z don Juanem, wybuchnęli śmiechem.

– Bałeś się? – zapytał Benigno.

– Zdecydowanie tak.

– Dlaczego więc to zrobiłeś? – zapytał Eligio.

– On powiedział, że chciał wiedzieć – odrzekł za mnie Lucio. – Wydaje mi się, że Carlos staje się taki jak mój dziadek. Obaj mówią, że chcą wiedzieć, ale nikt nie wie, co oni, do cholery, chcą wiedzieć.

– Wyjaśnienie tej wiedzy jest niemożliwe – powiedział don Juan do Eligio – ponieważ dla każdego człowieka jest ona inna. Jedyną rzeczą wspólną nam wszystkim jest to, że Mescalito wyjawia swoje sekrety w zaufaniu każdemu człowiekowi. Wiedząc, jak czuje się Genaro, nie polecałbym mu spotkania z Mescalito. Jednakże, wbrew moim słowom czy jego uczuciom, mogłoby okazać się, że Mescalito ma na niego dobroczynny wpływ. Ale tego tylko on może się dowiedzieć i to jest właśnie wiedza, o której mówiłem.

Don Juan wstał.

– Czas iść do domu – powiedział. – Lucio jest pijany, a Victor śpi.

Dwa dni później, 6 września, Lucio, Benigno i Eligio przyszli do domu, w którym się zatrzymałem, żeby wybrać się ze mną na polowanie. Przez chwilę nic nie mówili, a ja robiłem notatki. Potem Benigno roześmiał się uprzejmie w zapowiedzi, że zaraz powie coś ważnego.

Po chwili kłopotliwego milczenia zaśmiał się znowu i powiedział:

– Lucio powiedział, że zażyłby pejotl.

– Naprawdę? – zapytałem.

– Tak, nie miałbym nic przeciwko temu. Benigno ryknął śmiechem.

– Lucio mówi, że zażyje pejotl, jeśli mu kupisz motocykl.

Lucio i Benigno spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. – Ile kosztuje motocykl w Stanach? – zapytał Lucio.

– Można by go chyba kupić za jakieś sto dolarów – powiedziałem.

– To nie jest tam zbyt dużo, prawda? Mógłbyś z łatwością mu go kupić, prawda? – zapytał Benigno.

– Cóż, pozwól mi najpierw spytać twego dziadka – powiedziałem do Lucia.

– Nie, nie – zaprotestował. – Nawet mu o tym nie wspominaj. On wszystko zepsuje. To dziwak. A poza tym jest za stary, umysłowo ograniczony i sam nie wie, co robi.

– Kiedyś był prawdziwym czarownikiem – dodał Benigno. – Rzeczywiście prawdziwym. Moi krewni mówią, że był najlepszy. Ale przeszedł na pejotl i stał się nikim. A teraz jest już za stary.

– I ciągle powtarza te same gówniane historyjki o pejotlu – powiedział Lucio.

– Ten pejotl to prawdziwe gówno – stwierdził Benigno. – Wiesz, raz spróbowaliśmy go. Lucio dostał cały worek od dziadka. Pewnej nocy, idąc do miasta, żuliśmy go. Sukinsyn! Poharatał mi usta na strzępy. Smakował szatańsko!

– Połknęliście to? – zapytałem.

– Wypluliśmy – powiedział Lucio – i wyrzuciliśmy ten cały pieprzony worek.

Obaj uznali to zdarzenie za bardzo śmieszne. Przez cały czas Eligio nie powiedział ani słowa. Jak zwykle trzymał się na uboczu. Nawet się nie śmiał.

– A ty, Eligio, chciałbyś spróbować? – zapytałem.

– Nie. Ja nie. Nawet za motocykl. Stwierdzenie to niesamowicie rozbawiło Lucia i Benigno, którzy znowu zarechotali.

– Mimo to – ciągnął Eligio – muszę przyznać, że don Juan intryguje mnie.

– Mój dziadek jest zbyt stary, żeby coś wiedzieć – powiedział Lucio z przekonaniem.

– Taak – powtórzył Benigno – jest za stary. Pomyślałem, że opinia tych dwóch młodych ludzi o don Juanie jest dziecinna i nieuzasadniona. Poczułem się w obowiązku obronić go. Powiedziałem im więc, że moim zdaniem don Juan jest – tak samo jak w przeszłości – wielkim czarownikiem, może nawet największym. Czuję, że coś w nim jest, coś niezwykłego. Przypomniałem im, że ma ponad siedemdziesiąt lat, a jest bardziej żywotny i silniejszy od nas wszystkich razem wziętych. Podpuściłem ich, żeby sprawdzili moje słowa, próbując podkraść się do don Juana.

– Nie da się podkraść do dziadka – rzekł Lucio z dumą. – On jest brujo.

Przypomniałem im, jak przed chwilą mówili, że don Juan jest za stary, a jego umysł zbyt ograniczony, żeby wiedzieć, co się dookoła niego dzieje. Przyznałem się, że za każdym razem podziwiam jego czujność.

– Nikt nie może zakraść się do brujo, nawet jeśli jest już stary – po wiedział autorytatywnie Benigno. – Można na niego jednak napaść, kiedy śpi. To właśnie przytrafiło się mężczyźnie o imieniu Cevicas. Ludzie mieli dość jego czarnej magii i zabili go.

Poprosiłem ich, aby opowiedzieli mi szczegółowo o tym zdarzeniu. Wykręcili się jednak, mówiąc, że miało to miejsce przed ich urodzeniem albo w czasach, kiedy byli jeszcze bardzo młodzi. Eligio dodał, że ludzie w skrytości uważali Cevicasa za głupca, ponieważ prawdziwego czarownika nikt nie może zranić. Próbowałem wypytać ich o zdanie na temat czarowników. Ten temat raczej ich nie interesował; poza tym chcieli szybko wyruszyć na polowanie i postrzelać sobie z dwudziestkidwójki, którą przywiozłem.

Udając się w kierunku gęstego chaparralu, milczeliśmy, aż idący na czele Eligio odwrócił się i powiedział do mnie:

– Może to my jesteśmy nienormalni, a don Juan ma rację. Popatrz, jak my żyjemy. Lucio i Benigno zaprotestowali. Usiłowałem pośredniczyć między nimi. Zgodziłem się z Eligio. Ja sam czuję, że z moim życiem jest coś nie tak. Benigno stwierdził, że nie powinienem narzekać na swoje życie, ponieważ mam pieniądze i samochód. Odparowałem, że ja z kolei mogę uznać, że to im jest lepiej, ponieważ każdy z nich posiada własny kawałek ziemi. Zgodnie odpowiedzieli, że właścicielem ich ziemi jest bank federalny. Ale ja też nie jestem właścicielem swojego samochodu, tylko bank w Kalifornii, a moje życie wcale nie jest lepsze, tylko inne. Tak rozmawiając, doszliśmy do gęstych zarośli.

Nie spotkaliśmy ani jeleni, ani dzikich świń, ale upolowaliśmy trzy króliki. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy domu Lucia, który ogłosił, że jego żona przygotuje duszonego królika. Benigno poszedł do sklepu po butelkę tequili i wodę sodową. Wrócił z don Juanem.

– Czy spotkałeś mojego dziadka, jak kupował piwo w sklepie? – zapytał Lucio, śmiejąc się.

– Nie zaproszono mnie na to zgromadzenie – powiedział don Juan. – Wpadłem, żeby zapytać Carlosa, czy jedzie do Hermosillo.

Powiedziałem mu, że mam zamiar wyjechać następnego dnia. Kiedy rozmawialiśmy, Benigno rozdał butelki. Eligio podał swoją don Juanowi, a ponieważ w towarzystwie Yaqui odmówienie poczęstunku uchodzi za wyjątkowo niegrzeczne, don Juan wziął ją w milczeniu. Ja dałem swoją Eligio, który musiał ją przyjąć. Z kolei Benigno wręczył butelkę mnie. Niestety, Lucio, który oczywiście był świadkiem tego pokazu dobrych manier Yaqui, zdążył już wypić swoją wodę sodową. Odwrócił się do Benigno, na którego twarzy malował się wyraz rozrzewnienia i powiedział, śmiejąc się:

– Nieźle cię wykolegowali.

Don Juan powiedział, że nie pije wody sodowej i dał swoją butelkę Benigno. Usiedliśmy cicho pod ramadą.

Eligio sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Bawił się rondem kapelusza.

– Myślałem o tym, co mówiłeś tamtej nocy – powiedział do don Juana. – Jak pejotl może odmienić nasze życie? W jaki sposób?

Don Juan nie odpowiedział. Wpatrywał się w Eligia przez chwilę, po czym zaczął śpiewać w języku Yaqui. Właściwie nie była to pieśń, ale krótka recytacja. Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Poprosiłem don Juana, aby przetłumaczył mi słowa Yaqui.

– To było tylko dla Yaqui – powiedział rzeczowo. Poczułem zniechęcenie. Byłem pewien, że przekazał im coś bardzo ważnego.

– Eligio jest Indianinem – powiedział mi w końcu don Juan – a jako Indianin nie ma nic. My, Indianie, nie mamy nic. Wszystko, co widzisz dookoła, należy do Yori. Yaqui posiadają tylko swój gniew i to, co ziemia ofiarowuje im za darmo.

Nikt nic nie mówił przez dłuższy czas, po czym don Juan wstał, powiedział do widzenia i odszedł. Patrzyliśmy za nim, aż zniknął za zakrętem drogi. Wszyscy byliśmy podenerwowani. Zdezorientowany Lucio stwierdził, że jego dziadek poszedł, ponieważ nie znosi duszonego królika. Eligio pogrążył się w myślach. Benigno odwrócił się do mnie i powiedział głośno:

– Myślę, że Bóg pokarze ciebie i don Juana za to, co robicie.

Lucio zaczął się śmiać, a Benigno zawtórował mu.

– Robisz sobie jaja, Benigno – powiedział smutno Eligio. – To, co powiedziałeś, jest gówno warte.

15 września 1968

Była sobota, dziewiąta wieczorem. Don Juan siedział naprzeciwko Eligia w środku ramady, w domu Lucia. Położył swój worek z gałkami pejotlu przed sobą i śpiewał, kołysząc się lekko w przód i w tył. Lucio, Benigno i ja siedzieliśmy jakieś pięć czy sześć stóp za Eligiem, oparci plecami o ścianę. Na początku było dość ciemno. Znajdowaliśmy się w domu oświetlonym benzynową lampą, czekając na don Juana. Kiedy przyszedł, zawołał nas do ramady i powiedział, gdzie mamy usiąść. Po chwili moje oczy przywykły do ciemności. Widziałem wszystkich wyraźnie. Zauważyłem, że Eligio jest przerażony. Drżał na całym ciele, mimowolnie szczękał zębami. Opanowały go skurcze, wstrząsające głową i plecami.

Don Juan mówił do niego, żeby się nie bał, zaufał opiekunowi i o niczym innym nie myślał. Niedbałym ruchem wziął gałkę pejotlu, podał ją Eligiowi i kazał mu żuć bardzo powoli. Eligio zaskowyczał jak szczenię i cofnął się. Jego oddech był bardzo szybki i podobny do świstu miechów kowalskich. Zdjął kapelusz i przetarł czoło. Zakrył twarz rękoma. Myślałem, że płacze. Minęła długa, pełna napięcia chwila, zanim się trochę pozbierał. Usiadł prosto i ciągle zakrywając twarz jedną ręką, wziął gałkę pejotlu i zaczął ją żuć.

Poczułem niesamowity niepokój. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, że byłem chyba tak samo przerażony jak Eligio. W ustach miałem suchość podobną do wywoływanej przez pejotl. Eligio długo żuł swój kawałek. Moje napięcie wzrastało. Mimowolnie zacząłem jęczeć i pocić się.

Don Juan zaśpiewał głośniej, po czym dał Eligiowi następną gałkę. Kiedy ten ją przeżuł, podał mu suszone owoce i kazał żuć je bardzo powoli.

Eligio kilka razy wstawał i szedł w krzaki. W pewnej chwili poprosił o wodę. Don Juan polecił mu nie pić, tylko przepłukać usta. Eligio przeżuł jeszcze dwie gałki i dostał suszonego mięsa. Dopóki nie skończył dziesiątego kawałka, byłem prawie chory ze strachu.

Nagle Eligio gwałtownie upadł do przodu, uderzając czołem o podłogę. Przetoczył się, układając się na lewym boku i zatrząsł w konwulsjach. Spojrzałem na zegarek. Było dwadzieścia po jedenastej. Eligio rzucał się, trząsł i jęczał na podłodze ponad godzinę.

Don Juan przez cały czas siedział naprzeciwko. Śpiewane przez niego pieśni pejotlu przeszły niemal w mruczenie. Siedzący po mojej prawej stronie Benigno przyglądał się temu nieuważnym wzrokiem. Siedział przy nim Lucio, który przechylił się na bok i chrapał.

Ciało Eligia wygięło się w dziwacznej pozycji. Leżał na prawym boku, z twarzą skierowaną w moją stronę, ręce trzymał między nogami. Nagle wykonał gwałtowny skok, odwrócił się na plecy z lekko zgiętymi nogami. Lewą ręką machał w bok i do góry niezwykle swobodnym i eleganckim ruchem. Prawą ręką robił to samo. Potem obie ręce na zmianę wykonywały powolne, faliste ruchy przypominające ruchy harfiarza. Stopniowo stawały się coraz szybsze. Jego ręce weszły w dostrzegalne wibracje i poruszały się w górę i w dół jak tłoki. Równocześnie obracały się na zewnątrz w nadgarstkach, a palce trzepotały. Był to piękny widok, harmonijny i hipnotyczny. Pomyślałem sobie, że jego kontrola rytmu i mięśni jest niewiarygodna.

Potem Eligio podniósł się powoli jak ktoś, kto opiera się przygniatającej go sile. Jego ciało trzęsło się. Przykucnął, po czym wyprostował się. Ramiona, korpus i głowa drżały, jakby co chwilę przepływał przez nie prąd. Wyglądało to tak, jak gdyby jakaś nie podlegająca jego kontroli siła sadzała go i podnosiła do pozycji stojącej.

Śpiew don Juana stał się bardzo głośny. Lucio i Benigno obudzili się, bez zainteresowania spojrzeli na to, co się działo, po czym znowu zasnęli.

Eligio zdawał się poruszać ciągle w górę. Najwidoczniej się wspinał. Zginał palce i chwytał niewidoczne dla mnie przedmioty. Podciągnął się do góry i zatrzymał, żeby złapać oddech.

Chciałem zobaczyć jego oczy i przysunąłem się bliżej, ale don Juan spojrzał na mnie surowo, więc wróciłem na swoje miejsce.

Nagle Eligio podskoczył. Był to ostatni, wspaniały skok. Najwidoczniej osiągnął swój cel. Sapał i popłakiwał z wyczerpania. Sprawiał wrażenie, jakby trzymał się skalnego występu. Coś go jednak spychało. Krzyknął zdesperowany. Jego uchwyt zelżał i zaczął spadać. Ciało wygięło się w łuk do tyłu, a od głowy do palców u nóg wstrząsały nim konwulsje piękną, skoordynowaną falą. Przeszły przez niego chyba ze sto razy, po czym Eligio opadł na ziemię jak pusty jutowy worek.

Po chwili wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał zasłonić twarz. Leżał na brzuchu, nogi wyciągnął do tyłu i wygiął w łuk kilka cali nad ziemią, nadając ciału wygląd obiektu ślizgającego się albo lecącego z niewiarygodną prędkością. Głowę maksymalnie wygiął do tyłu, a ramionami zasłonił oczy dla ochrony. Niemalże czułem wiatr gwiżdżący wokół niego. Złapałem haust powietrza i wydałem głośny, mimowolny krzyk. Lucio i Benigno przebudzili się i spojrzeli na Eligia zaciekawieni.

– Jeśli obiecasz, że kupisz mi motocykl, to przeżuję zaraz – powiedział głośno Lucio.

Spojrzałem na don Juana. Wykonał głową rozkazujący gest.

– Sukinsyn! – wymamrotał Lucio i wrócił do spania.

Eligio wstał i zaczął chodzić. Zrobił kilka kroków w moim kierunku i zatrzymał się. Na twarzy miał ekstatyczny uśmiech. Spróbował gwizdać. Dźwięk, który wydał, nie był czysty, ale harmonijny. Była to melodia. Składała się z kilku taktów, które ciągle powtarzał. Po chwili gwizd był już głośny, po czym przeszedł w wyraźną melodię. Eligio mamrotał niezrozumiałe wyrazy, które chyba miały być słowami do tej melodii. Powtarzał je godzinami. Powstała prosta pieśń, powtarzająca się, monotonna, jednakże dziwnie piękna.

Eligio zdawał się patrzyć na coś, kiedy śpiewał. W pewnej chwili podszedł do mnie bardzo blisko. W półmroku zobaczyłem jego oczy. Były szkliste i nieruchome. Uśmiechnął się i zachichotał. To szedł, to siadał, stękając i wzdychając na przemian.

Nagle coś go z tyłu popchnęło. Wygiął się w łuk, jakby pod naporem jakiejś bezpośrednio działającej siły. W jednej chwili zaczął balansować na czubkach palców, a jego ciało ułożyło się prawie w okrąg, kiedy rękami dotknął ziemi. Znowu upadł, łagodnie, na plecy. Wyciągnął się na całą długość, dziwnie sztywniejąc.

Przez chwilę piszczał i jęczał, po czym zaczął chrapać. Don Juan przykrył go jutowymi workami. Była piąta trzydzieści pięć rano.

Lucio i Benigno zasnęli ramię w ramię, oparci plecami o ścianę. Don Juan i ja długo siedzieliśmy w milczeniu. Don Juan wyglądał na zmęczonego. Przerwałem milczenie i spytałem go o Eligia. Powiedział, że jego spotkanie z Mescalito było wyjątkowo udane; Mescalito nauczył go pieśni podczas pierwszego spotkania, co jest naprawdę niezwykłe.

Zapytałem, dlaczego nie pozwolił Luciowi zażyć pejotlu w zamian za motocykl. Odparł, że Mescalito zabiłby Lucia, gdyby ten przyszedł do niego pod takim warunkiem. Don Juan przyznał, że wszystko starannie przygotował, żeby przekonać wnuka. Traktował moją przyjaźń z Luciem jako centralny punkt swojej strategii. Powiedział, że zawsze troszczył się o Lucia. Kiedyś mieszkali razem i bardzo się do siebie zbliżyli. Kiedy Lucio miał siedem lat, poważnie zachorował i syn don Juana, oddany katolik, złożył ślubowanie Dziewicy z Guadelupy, że jeśli Lucio przeżyje, to dołączy do świętego stowarzyszenia tancerzy. Lucio wyzdrowiał i został zmuszony do wypełnienia ślubu. Wytrzymał tydzień, a potem postanowił złamać ślubowanie. Spodziewał się, że na skutek tego umrze i przez cały dzień oczekiwał nadejścia śmierci. Wszyscy śmiali się z chłopaka i nigdy nie zapomniano o tym wydarzeniu.

Przez dłuższy czas don Juan nic nie mówił. Był pogrążony w myślach.

– Mój plan był przygotowany dla Lucia – powiedział. – A zamiast niego znalazłem Eligia. Wiedziałem, że jest to bezcelowe, ale kiedy się kogoś lubi, powinno się tak działać, jakby można było go zmienić. Jako mały chłopiec Lucio miał dużo odwagi, ale potem, z biegiem czasu, stracił ją.

– Czy możesz go zaczarować, don Juanie?

– Zaczarować go? Po co?

– Po to, żeby się zmienił i odzyskał swoją odwagę.

– Nie da się zaczarować kogoś, żeby zdobył odwagę. Odwaga jest czymś osobistym. Czaruje się po to, żeby uczynić ludzi nieszkodliwymi, chorymi albo głupimi. Nie można zamienić kogoś czarami w wojownika. Żeby zostać wojownikiem, trzeba być tak kryształowo czystym jak Eligio. Oto odważny człowiek!

Eligio chrapał spokojnie pod workami. Był już dzień. Niebo zrobiło się nieskazitelnie niebieskie. W zasięgu wzroku nie było żadnych chmur.

– Oddałbym wszystko – powiedziałem – żeby dowiedzieć się czegoś o podróży Eligia. Czy masz coś przeciwko temu, żebym go o to spytał?

– W żadnym wypadku nie wolno ci tego robić!

– Dlaczego nie? Ja przecież opowiadam ci swoje doświadczenia.

– To co innego. Ty nie potrafisz zachować rzeczy dla siebie. Eligio jest Indianinem. Jego podróż to wszystko, co ma. Chciałbym, żeby to był Lucio.

– Czy nie jesteś w stanie nic zrobić, don Juanie?

– Nie. Niestety, nie ma sposobu, żeby dorobić kości meduzie. To był tylko mój kaprys.

Wzeszło słońce. Jego światło podrażniło moje zmęczone oczy.

– Powtarzałeś mi wielokrotnie, don Juanie, że czarownikowi nie wolno mieć kaprysów. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że ty możesz mieć jakieś kaprysy.

Don Juan spojrzał na mnie uważnie. Wstał, rzucił okiem najpierw na Eligia, a potem na Lucia. Wsadził kapelusz na głowę, klepiąc go po wierzchu.

– Można we właściwy sposób obstawać przy swoim, nawet jeśli wiemy, że to jest bezskuteczne – powiedział, uśmiechając się. – Ale najpierw musimy wiedzieć, że nasze działania są bezskuteczne, a następnie, mimo to, zachowywać się tak, jakbyśmy tego nie wiedzieli. To jest właśnie kontrolowany kaprys czarownika.