Wstecz / Spis Treści / Dalej

2

Moja wizyta u don Juana rozpoczęła nowy cykl naszych spotkań. Bez kłopotu znowu, starym zwyczajem cieszyłem się jego zdolnościami aktorskimi, poczuciem humoru i cierpliwością, jaką miał do mnie. Wyraźnie czułem, że muszę częściej go odwiedzać. Kiedy nie spotykałem się z don Juanem, doznawałem poczucia wielkiej straty, a poza tym chciałem z nim przedyskutować coś szczególnego.

Po ukończeniu książki o jego naukach przejrzałem notatki, których nie wykorzystałem. Odrzuciłem sporo danych, ponieważ kładłem nacisk na stany niezwykłej rzeczywistości. Przeglądając je ponownie, doszedłem do wniosku, że wprawny czarownik mógł wprowadzić ucznia w najbardziej wyjątkowe stany percepcji za pomocą “manipulacji społecznymi kodami". Moja teoria dotycząca natury owych manipulacji opierała się na założeniu, że do wprowadzenia w pewne stany percepcji potrzebny był przywódca. Jako specyficzny przykład doświadczalny wybrałem spotkania czarowników przy pejotlu. Założyłem, że podczas tych spotkań czarownicy dochodzili do porozumienia co do natury rzeczywistości bez wymiany słów czy znaków, ale przy użyciu bardzo skomplikowanego kodu. Skonstruowałem rozbudowany system wyjaśniający kod i związane z nim reguły. Odwiedziłem don Juana, by zasięgnąć jego rady i opinii o mojej pracy.

21 maja 1968

Podczas podróży do don Juana nie wydarzyło się nic niezwykłego. Temperatura na pustyni wynosiła prawie czterdzieści stopni, było raczej nieprzyjemnie. Upał zelżał późnym popołudniem, a kiedy wczesnym wieczorem dotarłem do jego domu, wiał lekki wietrzyk. Nie byłem bardzo zmęczony, usiedliśmy więc w jego pokoju i zaczęliśmy rozmawiać. Czułem się rozluźniony i odprężony i tak minęło nam kilka godzin. Nie była to rozmowa, którą chciałbym zapisać. Nie zamierzałem poruszać ważkich tematów ani dochodzić do znaczących wniosków. Rozmawialiśmy o pogodzie, zbiorach, o jego wnuku, o Indianach Yaqui i rządzie meksykańskim. Powiedziałem don Juanowi, że bardzo lubię wspaniałe uczucie towarzyszące rozmowie w ciemności. Odparł, że to stwierdzenie jest zgodne z moją naturą gaduły. Lubię pogawędkę w ciemności, ponieważ rozmawianie to jedyna rzecz, jaką potrafię robić o tej porze dnia. Zaprotestowałem mówiąc, że podoba mi się coś więcej niż samo rozmawianie. Rozkoszuję się kojącym ciepłem otaczającej nas ciemności. Zapytał mnie, co robię w domu, kiedy jest ciemno. Odpowiedziałem, że zawsze włączam światło albo spaceruję po oświetlonych ulicach, aż do czasu, kiedy idę spać.

– Och! – powiedział z niedowierzaniem. – Myślałem, że już nauczyłeś się używać ciemności.

– A do czego można jej używać? – zapytałem.

Odparł, że ciemność, którą nazwał “ciemnością dnia", jest najlepszą porą do “widzenia". Podkreślił słowo “widzieć" szczególną modulacją głosu. Chciałem wiedzieć, co chciał przez to powiedzieć, ale stwierdził, że jest zbyt późno na zagłębianie się w temat.

22 maja 1968

Kiedy tylko się obudziłem, bez żadnego wstępu powiedziałem don Juanowi, że skonstruowałem system objaśniający to, co działo się podczas spotkań z pejotlem – mitote. Sięgnąłem po notatki i przeczytałem mu wszystko, co wymyśliłem. Słuchał cierpliwie, podczas gdy ja usiłowałem wyjaśnić swój system.

Powiedziałem, że uważani, iż konieczny jest ukryty przywódca, który doprowadza uczestników do porozumienia. Podkreśliłem, że ludzie uczestniczący w mitote pragną doświadczyć obecności Mescalito i nauczyć się od niego właściwego sposobu życia. Ludzie ci nigdy nie zamieniają ze sobą ani słowa, a nawet nie wykonują żadnego gestu, jednakże zgadzają się co do obecności Mescalito i specyficznej lekcji, którą im daje. Przynajmniej to właśnie było ich celem podczas mitote, w których uczestniczyłem. Przyznawali, że Mescalito objawiał im się indywidualnie i udzielał im lekcji. W oparciu o własne doświadczenie zauważyłem, że sposoby indywidualnych wizyt Mescalito i jego kolejne lekcje są uderzająco jednorodne, aczkolwiek ich przesłanie różni się w zależności od osoby. Nie potrafiłem wytłumaczyć owej spójności inaczej niż istnieniem subtelnego i złożonego systemu znaków.

Przeczytanie i wyjaśnienie don Juanowi skonstruowanego przeze mnie systemu zajęło mi prawie dwie godziny. Zakończyłem przemowę, błagając go, aby opowiedział mi własnymi słowami, na czym dokładnie polegało osiąganie porozumienia.

Kiedy skończyłem, zmarszczył brwi. Pomyślałem, że moje wyjaśnienia muszą stanowić dla niego wyzwanie. Zdawał się pogrążony w głębokich rozmyślaniach. Po dłuższym milczeniu spytałem go, co sądzi o mojej teorii.

Pytanie to sprawiło, że jego niezadowolona mina zamieniła się najpierw w uśmiech, a potem w gromki rechot. Spróbowałem również się roześmiać i spytałem nerwowo, co go tak rozbawiło.

– Jesteś szurnięty! – wykrzyknął. – Po co ktoś miałby zawracać sobie głowę szyfrowaniem podczas tak ważnego wydarzenia jak mitote? Czy ty myślisz, że ktoś mógłby kpić sobie z Mescalito?

Przez chwilę myślałem, że się wykręca, bo nie odpowiadał na moje pytanie.

– Dlaczego ktoś miałby szyfrować? – spytał z uporem don Juan. – Byłeś na mitote. Powinieneś wiedzieć, że nikt nie mówił ci, co masz odczuwać ani co masz robić, nikt z wyjątkiem samego Mescalito.

Upierałem się jednak, że takie wytłumaczenie jest nie do przyjęcia i jeszcze raz błagałem go, żeby mi powiedział, w jaki sposób dochodzi się do porozumienia.

– Wiem, dlaczego przyszedłeś – powiedział don Juan tajemniczym tonem. – Nie mogę ci pomóc w twoich staraniach, ponieważ nie ma żadnego systemu tajemnych znaków.

– Ale w jaki sposób ci wszyscy ludzie są zgodni co do obecności Mescalito?

– Zgadzają się, ponieważ widzą – powiedział don Juan dramatycznie, po czym dodał mimochodem: – Czemu nie pójdziesz na jeszcze jedno mitote, aby samemu widzieć?

Poczułem, że znalazłem się w pułapce. Nie powiedziałem nic, ale odłożyłem notatki. Don Juan nie nalegał.

Chwilę później poprosił, żebym go podwiózł do domu jednego z przyjaciół. Spędziliśmy tam większość dnia. W trakcie rozmowy przyjaciel don Juana, John, spytał mnie, co stało się z moim zainteresowaniem pejotlem. John dostarczył gałki pejotlu do mojego pierwszego doświadczenia, które miało miejsce prawie osiem lat temu. Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Don Juan przyszedł mi z pomocą i poinformował Johna, że idzie mi całkiem nieźle. W drodze powrotnej do domu don Juana poczułem, że muszę skomentować pytanie Johna. Powiedziałem między innymi, że nie mam zamiaru uczyć się niczego więcej o pejotlu, ponieważ wymaga to tego rodzaju odwagi, której nie posiadam. Kiedy mówiłem, że z tym kończę, to nie żartowałem. Don Juan uśmiechnął się i nic nie powiedział. Gadałem przez cały czas, aż dotarliśmy do domu.

Usiedliśmy przed drzwiami. Dzień był ciepły i pogodny, ale wiatr wiał na tyle mocno, że to późne popołudnie stało się całkiem przyjemne.

– Dlaczego tak się upierasz? – powiedział nagle don Juan. – Od ilu lat powtarzasz, że nie chcesz się więcej uczyć?

– Od trzech.

– Dlaczego w tym przypadku jesteś taki porywczy?

– Czuję, że cię zdradzam, don Juanie. Wydaje mi się, że właśnie dlatego zawsze o tym mówię.

– Nie zdradzasz mnie.

– Zawiodłem cię. Uciekłem. Czuję, że jestem pokonany.

– Robisz, co możesz. Poza tym, jeszcze nie jesteś pokonany. To, czego cię muszę nauczyć, jest bardzo trudne. Dla mnie było to może nawet trudniejsze niż dla ciebie.

– Ale ty wytrwałeś, don Juanie. Mój przypadek jest inny. Ja zrezygnowałem i przyjechałem się z tobą zobaczyć nie dlatego, że pragnę się uczyć, ale dlatego, że chciałem cię prosić o wyjaśnienia potrzebne do mojej pracy.

Don Juan przyglądał mi się przez chwilę, po czym spojrzał w dal.

– Powinieneś pozwolić, aby dym poprowadził cię jeszcze raz – powiedział dobitnie.

– Nie, don Juanie, nie mogę więcej używać twojego dymu. Myślę, że się wyczerpałem.

– Nawet nie zacząłeś.

– Za bardzo się boję.

– Więc się boisz. Strach to nic nowego. Nie myśl o swoim strachu. Pomyśl o cudach widzenia!

– Bardzo chciałbym móc myśleć o tych cudach, ale nie mogę. Kiedy myślę o twoim dymie, czuję jakby ciemność, która mnie ogarnia. Tak jakby nie było już ludzi na ziemi, nikogo, do kogo można by się zwrócić. Twój dym ukazał mi ostateczną samotność, don Juanie.

– To nieprawda. Weź mnie na przykład. Dym jest moim sprzymierzeńcem, ja nie czuję takiej samotności.

– Lecz ty jesteś inny, pokonałeś swój strach. Don Juan poklepał mnie delikatnie po ramieniu.

– Ty się nie boisz – powiedział łagodnie. W jego głosie brzmiało dziwne oskarżenie.

– Czy kłamię, mówiąc o swoim strachu, don Juanie?

– Nie obchodzą mnie kłamstwa – powiedział surowo. – Interesuję się czym innym. To nie z powodu strachu nie chcesz się uczyć. Chodzi o coś innego.

Gwałtownie nalegałem, żeby powiedział mi, co to jest. Błagałem go, ale nic nie powiedział. Pokiwał tylko głową, jakby nie mógł uwierzyć, że nie wiem.

Powiedziałem mu, że być może to inercja powstrzymywała mnie od uczenia się. Chciał poznać znaczenie słowa “inercja". Przeczytałem mu ze słownika: “Tendencja materii do pozostawania w spoczynku, kiedy znajduje się ona w spoczynku lub też do poruszania się w jednym kierunku, gdy znajduje się ona w ruchu, aż do momentu zadziałania siły zewnętrznej".

– “Aż do momentu zadziałania siły zewnętrznej" – powtórzył. – To chyba najlepsze słowo, jakie znalazłeś. Powiedziałem ci już, że tylko wariat podjąłby się zadania zostania człowiekiem wiedzy z własnej woli. Człowieka zdrowego na umyśle trzeba oszukać, aby go do tego namówić.

– Jestem pewien, że wielu ludzi z chęcią podjęłoby się tego zadania – powiedziałem.

– Tak, ale tacy się nie liczą. Zazwyczaj są oni szurnięci. Są jak tykwy, które z zewnątrz wyglądają dobrze, ale gdybyś tylko je nacisnął, gdybyś tylko napełnił je wodą, zaraz zaczęłyby przeciekać. Już raz, podstępem, zmusiłem cię do nauki, w taki sam sposób, w jaki zmusił mnie mój dobroczyńca. Inaczej nie nauczyłbyś się tyle, ile się nauczyłeś. Być może nadszedł czas, żeby cię podejść po raz drugi.

Podstęp, o którym mówił, był jednym z najważniejszych punktów mojej nauki. Miało to miejsce kilka lat temu, ale w moim umyśle pozostawało tak żywe, jakby właśnie dopiero co się wydarzyło. Stosując mistrzowską manipulację, don Juan zmusił mnie kiedyś do bezpośredniej i przerażającej konfrontacji z kobietą, o której mówiono, że jest czarownicą. To starcie wywołało jej niezwykłą złość. Don Juan wykorzystał mój strach przed nią jako motywację do kontynuacji nauki. Powiedział mi, że muszę nauczyć się więcej czarów, aby ochronić się przed jej magicznymi atakami. Końcowe rezultaty tego podstępu były tak przekonywające, że poczułem, że jeśli chcę utrzymać się przy życiu, nie mam innego wyjścia niż nauczyć się tyle, ile tylko możliwe.

– Jeśli masz zamiar znowu postraszyć mnie tą kobietą, to po prostu więcej już nie wrócę – powiedziałem. Śmiech don Juana był niezwykle radosny.

– Nie martw się – rzekł uspokajająco. – Sztuczki ze strachem już na ciebie nie podziałają. Już się nie boisz. Lecz jeśli zajdzie taka konieczność, można cię będzie podejść wszędzie, gdziekolwiek byś nie był, wcale nie musisz być tutaj.

Położył się z dłońmi złożonymi pod głową i zasnął. Pracowałem nad notatkami do czasu, kiedy się przebudził kilka godzin później. Było prawie ciemno. Kiedy zauważył, że piszę, usiadł prosto, uśmiechnął się i spytał, czy pisząc, pozbyłem się problemu.

23 maja 1968

Rozmawialiśmy o Oaxaca. Powiedziałem don Juanowi, że kiedyś przyjechałem do miasta w dniu targowym, w którym to mnóstwo Indian z całego regionu zjeżdża się, aby sprzedawać jedzenie i różnego rodzaju błyskotki. Szczególnie zainteresował mnie mężczyzna sprzedający lecznicze rośliny. Miał drewniany kramik, w którym trzymał sporo małych słoików wypełnionych suchymi pokruszonymi roślinami. Stał na środku ulicy, trzymając w ręku słoik, i wykrzykiwał bardzo dziwną piosenkę:

Mam tutaj leki na pchły, muchy, komary i wszy.
Także dla świń, koni, kóz i krów.
Mam leki na wszystkie ludzkie choroby.
Na świnkę, odrę, reumatyzm i podagrę.
Przynoszę, co potrzeba na serce, wątrobę, żołądek i lędźwie.
Chodźcie tutaj, panie i panowie.
Mam tutaj leki na pchły, muchy, komary i wszy.

Słuchałem go przez dłuższy czas. Jego piosenka składała się z długiej listy ludzkich chorób, na które, jak twierdził, miał lekarstwa. Nadawał jej rytm, robiąc przerwę po każdych czterech elementach.

Don Juan powiedział, że on również sprzedawał zioła na rynku w Oaxaca, kiedy był młody. Przyznał się, że ciągle pamięta swoją reklamową piosenkę i wykrzyczał ją dla mnie. Mikstury przygotowywał jego przyjaciel Vicente.

– Te mikstury były naprawdę dobre – powiedział don Juan.– Mój przyjaciel Vicente robił doskonałe wyciągi z roślin.

Powiedziałem don Juanowi, że kiedyś, podczas jednej z moich wypraw do Meksyku, poznałem jego przyjaciela Vicente. Don Juan sprawiał wrażenie zaskoczonego i chciał dowiedzieć się czegoś więcej o tym spotkaniu.

Jechałem wtedy przez Durango i przypomniałem sobie, jak don Juan powiedział mi kiedyś, że powinienem odwiedzić jego przyjaciela, który tam mieszka. Szukałem go, odnalazłem i rozmawiałem z nim przez chwilę. Zanim odjechałem, dał mi worek z jakimiś roślinami i szereg wskazówek, jak posadzić jedną z nich.

Zatrzymałem się na drodze do Aguas Calientes. Upewniłem się, że w pobliżu nie ma nikogo. Przez jakieś dziesięć minut obserwowałem drogę i okolicę. W zasięgu wzroku nie było ani domów, ani też bydła pasącego się wzdłuż drogi. Stanąłem na szczycie małego wzgórza, skąd roztaczał się widok na drogę przede mną i za mną. W obu kierunkach w zasięgu mojego wzroku była ona pusta. Zaczekałem chwilę, żeby zorientować się w terenie i przypomnieć sobie wskazówki don Vicente. Wziąłem jedną z roślin, wszedłem na pole kaktusów po wschodniej stronie drogi i posadziłem ją, tak jak pouczył mnie don Vicente. Miałem ze sobą butelkę wody mineralnej, którą chciałem spryskać roślinę. Próbowałem ją otworzyć, uderzając o kapsel małym, żelaznym prętem, który posłużył mi do kopania, ale butelka eksplodowała, a odłamek szkła rozciął mi górną wargę aż do krwi.

Wróciłem do samochodu po następną butelkę wody mineralnej. Kiedy wyciągałem ją z bagażnika, zatrzymał się przy mnie mężczyzna kierujący volkswagenem combi i zapytał, czy nie potrzebuję pomocy. Usłyszawszy, że wszystko jest w porządku, odjechał. Poszedłem podlać roślinę. Kiedy wracałem i byłem może sto stóp od samochodu, usłyszałem jakieś głosy. Pośpiesznie zszedłem ze zbocza na szosę. Przy samochodzie zobaczyłem trzech Meksykanów, dwóch mężczyzn i jedną kobietę. Jeden z mężczyzn siedział na przednim zderzaku. Miał koło czterdziestki, był średniego wzrostu, miał czarne, kręcone włosy. Na plecach niósł tobołek, ubrany był w stare spodnie i wytartą różowawą koszulę. Na nogach miał za duże rozsznurowane buty, które sprawiały wrażenie niewygodnych. Był bardzo spocony.

Drugi mężczyzna stał jakieś dwadzieścia stóp od samochodu. Był drobnokościsty i niższy niż pierwszy. Miał proste, zaczesane do tyłu włosy. Trzymał mały pakunek i wyglądał na starszego, może koło pięćdziesiątki. Jego ubranie prezentowało się lepiej. Miał na sobie ciemnoniebieską kurtkę, jasnoniebieskie spodnie i czarne buty. W ogóle nie był spocony. Zdawał się trzymać na uboczu, jakby wykazując brak zainteresowania.

Kobieta również mogła mieć czterdziestkę. Była gruba i miała ciemną cerę. Nosiła czarne capri, biały sweter i czarne, szpiczaste buty. Nie miała pakunku, ale trzymała przenośne radio tranzystorowe. Wyglądała na bardzo zmęczoną, jej twarz pokrywały krople potu.

Kiedy podszedłem do nich, młodszy mężczyzna i kobieta zagadnęli mnie. Chcieli, żeby ich podwieźć. Powiedziałem, że nie mam miejsca w samochodzie. Pokazałem im, że tylne siedzenie załadowane jest do pełna i powtórzyłem, że naprawdę nie ma wolnego miejsca. Mężczyzna zasugerował, że gdybym jechał wolno, mogliby usadowić się na tylnym zderzaku albo położyć się na przednim błotniku. Pomyślałem, że ten pomysł jest absurdalny, lecz ich prośba była tak natarczywa, że zrobiło mi się smutno i poczułem się zakłopotany. Dałem im więc trochę pieniędzy na autobus.

Młodszy mężczyzna wziął banknoty i podziękował mi, ale starszy pogardliwie odwrócił się do mnie plecami.

– Chcę jechać – powiedział. – Nie interesują mnie pieniądze. Czy nie możesz dać nam trochę jedzenia albo wody? – zapytał mnie.

Nie miałem niczego, co mógłbym im dać. Stali tak, patrząc na mnie, a po chwili zaczęli się oddalać.

Wsiadłem do samochodu i spróbowałem zapalić silnik. Upał był bardzo duży, a silnik chyba zalany. Młodszy mężczyzna, usłyszawszy tłukący się starter, zatrzymał się, wrócił i stanął za samochodem, przygotowany do pchania. Poczułem niewiarygodny strach. Z trudem łapałem powietrze. Silnik w końcu zapalił i szybko się stamtąd zmyłem.

Kiedy skończyłem opowiadać tę historię, don Juan zamyślił się na chwilę.

– Dlaczego nie opowiedziałeś mi o tym wcześniej? – zapytał, nie patrząc na mnie.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Wzruszyłem ramionami i odparłem, że nigdy nie wydawało mi się to ważne.

– To jest cholernie ważne! – powiedział don Juan. – Vicente to czarownik pierwszej klasy. Dał ci coś do zasadzenia, bo miał swoje powody. Jeśli spotkałeś troje ludzi, którzy zjawili się jakby wyskoczyli spod ziemi zaraz po tym, jak posadziłeś roślinę, to także miało swoją przyczynę. Tylko taki głupiec, jak ty mógł zlekceważyć ten wypadek i uznać go za nieważny.

Don Juan chciał dokładnie wiedzieć, co wydarzyło się podczas mojej wizyty u don Vicente.

Powiedziałem mu, że jadąc przez miasto, mijałem rynek. Przyszło mi wtedy do głowy, żeby poszukać don Vicente. Wszedłem na rynek i skierowałem się do części zielarskiej. Stały tam w rządku trzy stragany, ale należały do trzech grubych kobiet. Przeszedłem wzdłuż nich, za rogiem znalazłem jeszcze jeden. Stał przy nim szczupły, drobny człowiek o białych włosach. W chwili, gdy go ujrzałem, sprzedawał jakiejś kobiecie klatkę na ptaki.

Poczekałem, aż został sam, po czym spytałem go, czy zna Vicente Medrano. Popatrzył na mnie, nic nie mówiąc.

– Czego chcesz od tego Vicente Medrano? – zapytał w końcu.

Powiedziałem, że przyszedłem go odwiedzić w imieniu jednego z jego przyjaciół, don Juana. Stary człowiek przyglądał mi się przez chwilę w milczeniu, po czym przedstawił się jako Vicente Medrano, pozostający do moich usług. Poprosił, żebym usiadł. Sprawiał wrażenie zadowolonego, był odprężony i szczerze przyjazny. Opowiedziałem mu o mojej przyjaźni z don Juanem. Poczułem, jak w jednej chwili powstaje między nami nić sympatii. Okazało się, że zna don Juana od czasu, gdy mieli po dwadzieścia lat. Don Vicente nie szczędził pochwał don Juanowi. Pod koniec powiedział wzruszonym głosem:

– Juan jest prawdziwym człowiekiem wiedzy. Ja sam zajmuję się mocami roślin raczej krótko. Zawsze interesowały mnie ich właściwości uzdrawiające; zbierałem nawet książki botaniczne, które dopiero co sprzedałem.

Przez chwilę nic nie mówił; kilka razy podrapał się po brodzie. Sprawiał wrażenie, jakby szukał właściwego słowa.

– Można powiedzieć, że ja jestem tylko człowiekiem żałosnej wiedzy – powiedział. – Nie to co Juan, mój indiański brat.

Znowu na chwilę zapadła cisza. Jego oczy lśniły, patrzył na ziemię po mojej lewej stronie.

Potem zwrócił się do mnie i wyszeptał:

– O jakże wysoko wzlatuje mój indiański brat!

Don Vicente wstał. Wyglądało na to, że nasza rozmowa dobiegła końca.

Gdyby ktoś inny powiedział coś o indiańskim bracie, uznałbym to za tani frazes. Jednakże ton don Vicente był tak szczery, a jego oczy tak jasne, że oczarował mnie obraz jego indiańskiego brata wysoko wzlatującego. Wierzyłem, że jest tak, jak mówi.

– Żałosna wiedza, a niech to! – wykrzyknął don Juan po wysłuchaniu całej historii. – Vicente jest brujo. Dlaczego poszedłeś go odwiedzić?

Przypomniałem mu, że sam prosił mnie, abym odwiedził don Vicente.

– Ależ to absurd! – wykrzyknął dramatycznie. – Powiedziałem ci, że pewnego dnia, kiedy nauczysz się widzieć, powinieneś złożyć wizytę mojemu przyjacielowi Vicente. Tak właśnie powiedziałem. Ale ty oczywiście nie słuchałeś.

Upierałem się, że w żadnym przypadku poznanie don Vicente nie mogło przynieść mi szkody, jego maniery i uprzejmość oczarowały mnie.

Don Juan pokręcił głową i na wpół żartobliwym tonem wyraził swój podziw dla mojego, jak to nazwał, zaskakującego szczęścia. Stwierdził, że odwiedzić don Vicente było tym samym, co wejść do jaskini lwa, uzbroiwszy się jedynie w gałązkę. Don Juan był wstrząśnięty, ja jednak nie mogłem zrozumieć przyczyny jego troski. Don Vicente był pięknym człowiekiem. Zdawał się taki kruchy, jego nieziemskie oczy nadawały mu eterycznego wyglądu. Zapytałem don Juana, jak tak piękna osoba może być niebezpieczna.

– Jesteś cholernym głupcem – powiedział i przez chwilę patrzył nieruchomo. – On sam nie zrobi ci krzywdy, ale wiedza jest mocą, a kiedy człowiek wkroczy na jej ścieżkę, nie jest już odpowiedzialny za to, co może stać się tym, którzy wchodzą z nim w kontakt. Powinieneś go odwiedzić dopiero wtedy, kiedy twoja wiedza będzie wystarczająca, żebyś mógł się obronić. Nie przed nim, ale przed mocą, jaką ujarzmił, mocą, która – nawiasem mówiąc – nie należy ani do niego, ani do nikogo innego. Usłyszawszy, że jesteś moim przyjacielem, Vicente przyjął, że wiesz jak się ochronić i zrobił ci prezent. Najwidoczniej cię polubił i jego prezent musiał być wspaniały, a ty go wyrzuciłeś. Jaka szkoda!

24 maja 1968

Cały dzień męczyłem don Juana, żeby opowiedział mi o podarunku don Vicente. Na wszelkie sposoby starałem się mu wytłumaczyć, że musi uwzględnić różnice między nami. Powiedziałem, że to, co jest oczywiste dla niego, dla mnie może być całkowicie niezrozumiałe.

– Ile dał ci roślin? – zapytał w końcu.

Powiedziałem, że cztery, ale w rzeczywistości nie mogłem sobie przypomnieć. Poza tym don Juan chciał wiedzieć dokładnie, co się stało od chwili pożegnania z don Vicente i do momentu zatrzymania się przy drodze. Lecz tego również nie byłem w stanie sobie przypomnieć.

– Ważna jest ilość roślin, jak również kolejność wydarzeń – powiedział. – Jak mogę ci powiedzieć, co dostałeś, jeśli nie pamiętasz, co się wtedy stało?

Bezskutecznie usiłowałem przypomnieć sobie kolejność wydarzeń.

– Gdybyś przypomniał sobie wszystko, co się wtedy wydarzyło – rzekł – mógłbym ci przynajmniej powiedzieć, w jaki sposób pozbyłeś się podarunku.

Don Juan zdawał się zaniepokojony. Ponaglał mnie niecierpliwie, żebym przypomniał sobie, co się stało, ale miałem lukę w pamięci.

– Jak myślisz, co zrobiłem źle, don Juanie? – powiedziałem, żeby podtrzymać rozmowę.

– Wszystko.

– Przecież wypełniłem instrukcje don Vicente co do joty.

– I co z tego? Czy nie rozumiesz, że postępowanie zgodne z jego instrukcjami było bez znaczenia?

– Dlaczego?

– Ponieważ te instrukcje były przeznaczone dla kogoś, kto widzi, a nie dla idioty, który uszedł z życiem tylko dzięki szczęściu. Poszedłeś na spotkanie z don Vicente bez przygotowania. Polubił cię i dał ci prezent. A ten prezent mógł cię kosztować życie.

– Ale dlaczego dał mi coś tak poważnego? Jeśli jest czarownikiem, powinien wiedzieć, że niczego nie wiem.

– Nie. Nie mógł tego widzieć. Wyglądasz tak, jakbyś wiedział, ale w rzeczywistości nie wiesz zbyt wiele.

Powiedziałem, że jestem do głębi przekonany, że nigdy nie przedstawiałem się niezgodnie z prawdą, a przynajmniej nie celowo.

– Nie to miałem na myśli – rzekł. – Gdybyś się wymądrzał, Vicente zauważyłby to. To coś gorszego niż zmyślanie. Kiedy cię widzę, wyglądasz tak, jakbyś dużo wiedział, a przecież zdaję sobie sprawę, że tak nie jest.

– A wydaje się, że co znam, don Juanie?

– Oczywiście sekrety mocy, wiedzę brujo. Tak więc, kiedy Vicente widział cię, dał ci prezent, a ty postąpiłeś z nim tak, jak pies postępuje z jedzeniem, kiedy ma pełny brzuch. Sika na jedzenie, gdy już nie może jeść, żeby inne psy też tego nie zjadły. Ty zrobiłeś to samo z prezentem. Teraz nigdy się nie dowiemy, co się naprawdę wydarzyło. Straciłeś bardzo dużo. Wielka szkoda!

Przez jakiś czas nic nie mówił, potem wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

– Narzekanie nie ma sensu – powiedział – a jednak trudno tego nie robić. Dary mocy zdarzają się tak rzadko w życiu człowieka. Są niezwykłe i bezcenne. Weź na przykład mnie: nikt nigdy nie zrobił mi takiego prezentu. Niewielu ludzi go dostało. Zmarnowanie czegoś tak wyjątkowego to wstyd.

– Rozumiem, co masz na myśli, don Juanie – powiedziałem. – Czy mogę coś zrobić, żeby uratować ten prezent?

– Uratować prezent, uratować prezent – powtórzył kilka razy i roześmiał się. – To brzmi ładnie – powiedział. – Podoba mi się. Niestety, nie można nic zrobić, żeby ocalić twój prezent.

25 maja 1968

Don Juan spędził prawie cały dzień na pokazywaniu mi, w jaki sposób robi się pułapki na małe zwierzęta. Przycinaliśmy i czyściliśmy gałęzie przez cały ranek. Miałem wiele pytań. Musiałem mówić do don Juana w trakcie pracy, a on zażartował, że z nas dwóch tylko ja potrafię równocześnie poruszać rękami i ustami.

W końcu usiedliśmy, żeby odpocząć. Wyrzuciłem z siebie pytanie:

– Jak to jest widzieć, don Juanie?

– Żeby to wiedzieć, musisz nauczyć się widzieć. Nie mogę ci powiedzieć.

– Czy to jest sekret, którego nie powinienem poznać?

– Nie. Po prostu nie potrafię tego opisać.

– Dlaczego?

– Nie miałoby to dla ciebie sensu.

– Spróbuj, don Juanie. Może jednak będzie to miało dla mnie jakiś sens.

– Nie. Musisz sam to zrobić. Kiedy się nauczysz, będziesz każdą rzecz na świecie widział inaczej.

– Więc ty, don Juanie, nie widzisz już świata w zwykły sposób?

– Widzę go na dwa sposoby. Kiedy chcę patrzeć na świat, widzę go tak, jak ty. A kiedy chcę go widzieć, patrzę na niego w znany mi sposób i postrzegam go inaczej.

– Czy rzeczy wyglądają dokładnie tak samo za każdym razem, kiedy je widzisz?

– Rzeczy się nie zmieniają. Tylko twój sposób widzenia się zmienia, to wszystko.

– Chciałem, don Juanie, zapytać cię, czy kiedy widzisz, dajmy na to, jedno i to samo drzewo, czy ono pozostaje takie samo za każdym razem, kiedy je widzisz?

– Nie. Zmienia się, ale równocześnie pozostaje takie samo.

– Ale jeśli to samo drzewo zmienia się za każdym razem, kiedy je widzisz, to twoje widzenie może być po prostu iluzją.

Don Juan zaśmiał się i przez jakiś czas nie odpowiadał. Rozmyślał. W końcu powiedział:

– Za każdym razem, gdy ty patrzysz na rzeczy, nie widzisz ich. Patrzysz tylko na nie, chyba wyłącznie po to, żeby się upewnić, że jednak coś istnieje. Ponieważ nie interesuje cię widzenie, rzeczy wyglądają dla ciebie mniej więcej tak samo za każdym razem, kiedy na nie patrzysz. Jeśli jednak umiesz widzieć, dana rzecz nigdy nie jest taka sama za każdym razem, kiedy ją widzisz, a równocześnie jednak pozostaje taka sama. Powiedziałem ci na przykład, że człowiek wygląda jak jajo. Zawsze, kiedy widzę konkretnego człowieka, widzę jajo, ale nie jest to to samo jajo.

– Ale w takim razie nie będziesz w stanie niczego rozpoznać, jeśli nic nie jest takie samo. Jakie są więc pożytki z nauki widzenia?

– Możesz odróżniać rzeczy. Widzisz je takimi, jakimi są naprawdę.

– Czy ja nie widzę rzeczy takimi, jakimi są naprawdę?

– Nie. Twoje oczy potrafią jedynie patrzeć. Weź na przykład ludzi, których spotkałeś, tę trójkę Meksykanów. Opisałeś ich ze szczegółami, nawet powiedziałeś mi, jak byli ubrani. To jedynie upewniło mnie, że wcale ich nie widziałeś. Gdybyś potrafił widzieć, wiedziałbyś od razu, że oni nie byli ludźmi.

– Nie byli ludźmi? No to czym byli?

– Nie byli ludźmi, to wszystko.

– Ale to niemożliwe. Oni byli tacy, jak ty i ja.

– Nie, nie byli. Jestem tego pewien.

Zapytałem go, czy byli upiorami, duchami, czy też może duszami zmarłych ludzi. Odpowiedział, że nie wie, co to są upiory, duchy i dusze zmarłych.

Przetłumaczyłem mu z Webster's New World Dictionary definicję słowa upiór: “Rzekomo uwolniony z ciała duch zmarłego człowieka, wyobrażany jako blade, niewyraźne widmo". Następnie przeczytałem definicję ducha: “Nadprzyrodzona istota, szczególnie taka (...) jak upiór, zamieszkująca pewne regiony, posiadająca określony (dobry lub zły) charakter".

Don Juan powiedział, że można by je nazwać duchami, chociaż definicja, którą przeczytałem, nie całkiem do nich pasowała.

– Czy oni są jakiegoś rodzaju strażnikami? – zapytałem.

– Nie. Oni niczego nie pilnują.

– Czy są nadzorcami? Czy sprawują nad nami nadzór?

– Są siłami – ani dobrymi, ani złymi, po prostu siłami, które brujo uczy się ujarzmiać.

– Czy są sprzymierzeńcami, don Juanie?

– Tak, są sprzymierzeńcami człowieka wiedzy.

Po raz pierwszy w całej naszej ośmioletniej znajomości don Juan był bliski zdefiniowania “sprzymierzeńca".

Prosiłem go o to chyba setki razy. Zazwyczaj ignorował moje pytanie, mówiąc, że wiem, czym jest sprzymierzeniec i że głupio powtarzać to, co już wiem. Bezpośrednie określenie natury sprzymierzeńca było nowością, poczułem się więc zobowiązany do zgłębiania tematu.

– Powiedziałeś mi, że sprzymierzeńcy są w roślinach – zacząłem – w bieluniu i w grzybach.

– Nigdy ci tego nie mówiłem – zaprzeczył z przekonaniem. – Ty zawsze pochopnie wyciągasz wnioski.

– Ale ja to zapisałem w notatkach, don Juanie.

– Możesz sobie pisać, co ci się tylko podoba, ale nie wmawiaj mi, że ja tak powiedziałem.

Przypomniałem mu, że na początku powiedział mi, iż sprzymierzeńcem jego dobroczyńcy był bieluń, a jego własnym – dymek. I że później wyjaśnił to, mówiąc, że sprzymierzeniec jest w każdej roślinie.

– Nie. To nie tak – powiedział, marszcząc brwi. – Mój sprzymierzeniec jest w dymku, ale to nie znaczy, że jest w mieszance do palenia, w grzybach albo też w mojej fajce. Muszę połączyć je wszystkie razem, żeby zaprowadziły mnie do sprzymierzeńca. Tego sprzymierzeńca nazywam dymkiem z powodów osobistych.

Don Juan powiedział, że troje spotkanych przeze mnie ludzi, których on nazwał “tymi, którzy nie są ludźmi" – los que no son genie – było w rzeczywistości sprzymierzeńcami don Vicente.

Przypomniałem mu, że twierdził, iż różnica pomiędzy sprzymierzeńcem a Mescalito polega na tym, iż sprzymierzeniec jest niewidoczny, podczas gdy każdy mógł z łatwością zobaczyć Mescalito.

Rozpoczęliśmy długą dyskusję. Don Juan powiedział, że sprzymierzeniec jest niewidoczny, ponieważ może przyjąć dowolną formę. Kiedy zauważyłem, że to samo mówił o Mescalito, zakończył rozmowę stwierdzeniem, że “widzenie", o którym mówił, nie jest zwykłym “patrzeniem na rzeczy", a chaos w mojej głowie wynika z upierania się przy gadaniu.

Kilka godzin później don Juan wrócił do tematu sprzymierzeńców. Wyczułem, że moje pytania zdenerwowały go, więc nie upierałem się więcej. Właśnie pokazywał mi, jak się robi pułapkę na króliki. Musiałem trzymać długi patyk i tak go zgiąć, żeby można było związać jego końce sznurkiem. Patyk był raczej cienki, mimo to zgięcie go wymagało użycia sporej siły. Głowa i ramiona drżały mi z wysiłku, a kiedy don Juan wreszcie zawiązał sznurek, byłem prawie zupełnie wyczerpany.

Usiedliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. Powiedział, że najwyraźniej niczego nie zrozumiem, jeśli o tym nie porozmawiam. Stwierdził, że nie ma nic przeciwko moim pytaniom i opowie mi o sprzymierzeńcach.

– Sprzymierzeńca nie ma w dymie – rzekł. – Dym zabiera cię do miejsca, w którym on przebywa, a kiedy stajesz się jednością ze sprzymierzeńcem, nie musisz już więcej palić. Od tego momentu możesz wzywać sprzymierzeńca do woli i nakłaniać go do robienia wszystkiego, czego zapragniesz. Sprzymierzeńcy nie są ani dobrzy, ani źli, a czarownicy używają ich do każdego celu, jaki uważają za stosowny. Lubię dymek jako sprzymierzeńca, ponieważ nie wymaga wiele ode mnie. Jest wierny i porządny.

– Jak ty widzisz sprzymierzeńca, don Juanie? Na przykład tych troje ludzi, których spotkałem: wydawali mi się zwykłymi ludźmi. Jak wyglądaliby dla ciebie?

– Tak jak zwykli ludzie.

– Wobec tego, jak można ich odróżnić od prawdziwych ludzi?

– Kiedy widzisz prawdziwych ludzi wyglądają jak świetliste jaja. Nie-ludzie zawsze wyglądają jak ludzie. To miałem na myśli mówiąc, że nie możesz widzieć sprzymierzeńca. Sprzymierzeńcy przybierają różne formy. Wyglądają jak psy, kojoty, ptaki, nawet jak dmuchawce, albo cokolwiek innego. Jedyną różnicą jest to, że kiedy ich widzisz, wyglądają dokładnie jak to, co właśnie udają. Kiedy widzisz, wszystko ma swój specyficzny sposób bycia. Tak samo jak ludzie, którzy wyglądaj ą jak jaj a, inne rzeczy podobne są do czegoś innego. Natomiast sprzymierzeńców zobaczyć można jedynie w takiej formie, którą przybrali. Ta forma wystarczy, aby oszukać oczy, nasze oczy. Ani pies, ani wrona, nigdy nie dadzą się zwieść.

– Dlaczego mieliby nas oszukiwać?

– Myślę, że wszyscy jesteśmy błaznami. Oszukujemy samych siebie. Sprzymierzeńcy po prostu przyjmują zewnętrzny wygląd tego, co jest dookoła, a my bierzemy ich za coś, czym nie są. To nie ich wina, że nauczyliśmy swoje oczy patrzeć tylko na rzeczy.

– Ich funkcja jest dla mnie niejasna, don Juanie. Co sprzymierzeńcy robią na świecie?

– To tak, jakbyś mnie spytał, co ludzie robią na świecie. Naprawdę nie wiem. Jesteśmy tutaj, to wszystko. A sprzymierzeńcy są tu tak samo jak i my, może byli tu nawet przed nami.

– Co masz na myśli, mówiąc “przed nami", don Juanie?

– My, ludzie, nie zawsze tu byliśmy.

– Mówisz tu, w tym kraju, czy tu, w tym świecie? W tym momencie rozpoczęła się kolejna dyskusja.

Don Juan powiedział, że dla niego istnieje tylko ten świat, miejsce, gdzie stawia swoją stopę. Zapytałem go, skąd wie, że nie od zawsze jesteśmy na tym świecie.

– To bardzo proste – stwierdził. – My, ludzie, wiemy o świecie bardzo mało. Kój ot wie znacznie więcej niż my. Prawie nigdy nie daje się oszukać pozorom tego świata.

– Więc dlaczego możemy go łapać i zabijać? – zapytałem. – Jeśli nie zwodzą go pozory świata, to dlaczego umiera tak łatwo?

Don Juan przyglądał mi się tak długo, że poczułem się zakłopotany.

– Możemy złapać kojota w potrzask, możemy go otruć albo zastrzelić – powiedział. – Jakkolwiek byśmy tego nie zrobili, kój ot zawsze będzie dla nas łatwą zdobyczą, ponieważ ludzkie machinacje są mu obce. Gdyby jednakże kojot przeżył, możesz być pewien, że już nigdy byśmy go nie złapali. Dobry myśliwy wie o tym, dlatego nigdy nie ustawia pułapki dwa razy w tym samym miejscu, ponieważ kiedy kojot umiera w pułapce, inne kojoty widzą jego śmierć unoszącą się nad tym miejscem. Będą wtedy unikać pułapki, a nawet całego otaczającego ją terenu. My zaś nigdy nie widzimy śmierci, która zatrzymała się w miejscu, gdzie umarł jeden z naszych współbraci. Możemy podejrzewać, że tam jest, ale nigdy jej nie widzimy.

– Czy kojot widzi sprzymierzeńca?

– Z pewnością.

– Jak sprzymierzeniec wygląda w oczach kojota?

– Musiałbym być kojotem, żeby to wiedzieć. Mogę ci jednak powiedzieć, że w oczach wrony wygląda on jak szpiczasty kapelusz. Okrągły i szeroki na dole, zakończony długim szpicem. Niektóre z nich świecą, ale większość jest matowa i zdaje się bardzo ciężka. Przypominają ociekający wodą kawałek tkaniny. Przyjmują różne kształty.

– Jak wyglądają, kiedy ty ich widzisz, don Juanie?

– Powiedziałem ci już, że wyglądają jak to, co właśnie udają. Przybierają dowolny kształt i rozmiar, jaki im pasuje. Mogą mieć kształt kamienia albo góry.

– Czy oni mówią, śmieją się albo wydają jakieś dźwięki?

– W towarzystwie ludzi zachowują się jak ludzie. Wśród zwierząt – jak zwierzęta. Zwierzęta zazwyczaj się ich boją, jeśli jednak są przyzwyczajone do ich widoku, zostawiają ich w spokoju. My postępujemy podobnie. Pośród nas jest mnóstwo sprzymierzeńców, jednak ich nie niepokoimy. Ponieważ nasze oczy mogą tylko na nich patrzeć, nie zauważamy ich.

– Chcesz powiedzieć, że niektórzy ludzie, których spotykam na ulicy, nie są prawdziwymi ludźmi? – zapytałem prawdziwie zaskoczony tym, co usłyszałem.

– Niektórzy z nich nie są – powiedział stanowczo.

Jego stwierdzenie brzmiało niedorzecznie, nie mogłem jednak wyobrazić sobie don Juana mówiącego coś takiego tylko po to, żeby wywrzeć na mnie wrażenie. Powiedziałem mu, że brzmi to jak opowieść science-fiction o istotach z innej planety. Odrzekł, że nie obchodzi go, jak to brzmi, ale niektórzy ludzie na ulicach nie są ludźmi.

– Dlaczego uważasz, że każda osoba w tłumie jest istotą ludzką? – zapytał z najwyższą powagą.

Naprawdę nie potrafiłem wytłumaczyć dlaczego, poza tym że przyzwyczaiłem się w to wierzyć. Był to z mojej strony akt czystej wiary.

Wyjaśniał dalej, mówiąc, że bardzo lubi obserwować ruchliwe miejsca, gdzie znajduje się dużo ludzi. Czasem widział tłum ludzi wyglądających jak jaja, a w masie jajopodobnych istot zauważał jedną wyglądającą dokładnie jak człowiek.

– To bardzo zabawne – powiedział, śmiejąc się – a przynajmniej zabawne dla mnie. Lubię przesiadywać w parkach i na dworcach autobusowych i obserwować. Czasem od razu zauważam sprzymierzeńca; kiedy indziej widzę tylko prawdziwych ludzi. Raz zobaczyłem dwóch sprzymierzeńców siedzących obok siebie w autobusie. Tylko ten jeden raz w życiu widziałem dwóch jednocześnie.

– Czy to, że zobaczyłeś ich dwóch, miało dla ciebie szczególne znaczenie?

– Z pewnością. Wszystko, co oni robią, ma znaczenie. Z ich działań brujo może czasem czerpać moc. Nawet jeśli brujo nie ma własnego sprzymierzeńca, jeśli tylko potrafi widzieć, może czerpać moc, obserwując działania sprzymierzeńców. Mój dobroczyńca nauczył mnie tego i przez wszystkie lata, aż do czasu, kiedy zdobyłem własnego sprzymierzeńca, szukałem ich pośród tłumu. Za każdym razem, kiedy widziałem jakiegoś, uczyłem się od niego. Ty spotkałeś trzech naraz. Zmarnowałeś naprawdę wspaniałą lekcję.

Nie odezwał się, dopóki nie skończyliśmy składać pułapki na króliki. Potem odwrócił się do mnie i powiedział nagle, tak jakby sobie właśnie o tym przypomniał, że jeszcze jedną ważną rzeczą dotyczącą sprzymierzeńców jest spotkanie naraz dwóch sprzymierzeńców tego samego rodzaju. Tych dwóch, których on widział, było mężczyznami, więc jeśli ja spotkałem dwóch mężczyzn i kobietę, łatwo można się domyślić, że przeżyłem coś jeszcze bardziej niezwykłego.

Zapytałem, czy sprzymierzeńcy przyjmują postać dzieci, a jeśli tak, to czy te dzieci są tej samej, czy też różnej płci. Czy sprzymierzeńcy przyjmują postać ludzi różnych ras, czy mogą być rodziną złożoną z mężczyzny, kobiety i dziecka, a w końcu, czy widział kiedyś sprzymierzeńca prowadzącego samochód albo autobus.

Don Juan nic nie odpowiedział. Uśmiechnął się i pozwolił mi mówić. Po moim ostatnim pytaniu wybuchnął śmiechem i stwierdził, że zadaję nie przemyślane pytania, bo znacznie odpowiedniejsze byłoby, czy widział kiedykolwiek sprzymierzeńca na motorze.

– Nie chcesz przecież pominąć motocykli, prawda? – powiedział z figlarnym błyskiem w oku.

Pomyślałem sobie, że nabija się z moich pytań, lecz było to zabawne i niefrasobliwe, więc śmiałem się razem z nim.

Potem wyjaśnił, że sprzymierzeńcy nie mogą oddziaływać na nic bezpośrednio, potrafią jednak wpływać na człowieka w sposób pośredni. Don Juan powiedział, że wejście w kontakt ze sprzymierzeńcem jest niebezpieczne, gdyż może on wyciągnąć na wierzch najgorszą stronę natury człowieka. Nauka jest długa i żmudna, ponieważ żeby wytrzymać wstrząs takiego spotkania, trzeba zredukować do minimum wszystko to, co w życiu jest niepotrzebne. Don Juan powiedział, że kiedy jego dobroczyńca po raz pierwszy wszedł w kontakt ze sprzymierzeńcem, poparzył się i był tak podrapany, jakby poturbowała go puma. W przypadku don Juana sprzymierzeniec popchnął go na stos palącego się drewna. Don Juan oparzył się wtedy lekko w kolano i w łopatkę, ale blizny zniknęły, kiedy stał się jednością ze sprzymierzeńcem.