133 września 1969 roku podjąłem kolejną próbę widzenia. Don Juan kazał mi wypalić dwie fajki mieszanki. Z początku skutki palenia były takie same jak te, których doświadczyłem podczas poprzednich prób. Pamiętam, że kiedy moje ciało już całkowicie zdrętwiało, don Juan wziął mnie pod pachy i zaprowadził w gęste krzaki chaparralu porastające teren dookoła domu. Nie mogę sobie przypomnieć, co robiliśmy po wejściu w zarośla, nie pamiętam również, jak długo szliśmy. W pewnym momencie stwierdziłem, że siedzę na szczycie małego wzgórza. Don Juan siedział po mojej lewej stronie i dotykał mnie. Nie czułem go, ale widziałem kątem oka. Miałem wrażenie, że do mnie mówił, chociaż nie mogłem Sobie przypomnieć słów. Miałem wrażenie jednak, że chociaż nie mogę przypomnieć sobie słów, dokładnie wiem, co powiedział. Wydawało mi się, jakby jego słowa stały się wagonikami odjeżdżającego pociągu, a ostatnie słowo było jak kwadratowy wagon hamulcowy. Wiedziałem, jakie jest to ostatnie słowo, ale nie mogłem go ani wypowiedzieć, ani nawet jasno o nim pomyśleć. Byłem półprzytomny, a przed oczyma miałem senny obraz pociągu ze słów. Potem bardzo niewyraźnie usłyszałem głos don Juana. – Teraz musisz na mnie spojrzeć – powiedział, obracając moją głowę tak, że znalazła się naprzeciw niego. Powtórzył to zdanie trzy czy cztery razy. Spojrzałem i zobaczyłem to samo lśnienie, które widziałem dwa razy wcześniej, kiedy patrzyłem na jego twarz. Był to hipnotyzujący ruch, faliste przesuwanie się światła na pewnym obszarze. Obszar ten nie miał określonych granic, a jednak falujące światło nigdy z niego się nie wylewało, poruszając się cały czas w obrębie niewidzialnych granic. Przyjrzałem się świecącemu obiektowi, który natychmiast zaczął tracić blask i wtedy znajome rysy twarzy don Juana wynurzyły się z niego albo raczej nałożyły się na znikający blask. Kiedy znowu skupiłem wzrok, rysy twarzy don Juana rozpłynęły się, a ich miejsce zajął blask. Skoncentrowałem uwagę na miejscu, gdzie musiało się znajdować lewe oko don Juana. Zauważyłem, że nie ma tam ruchu światła. Wykryłem natomiast coś przypominającego eksplozję iskier, która rytmicznie i z widoczną silą wyrzucała w moim kierunku jakby cząsteczki światła. Wracały one z powrotem, jak gumowe włókna. Don Juan musiał obrócić mi głowę. Nagle zorientowałem się, że patrzę na zaorane pole. Usłyszałem, jak don Juan mówi: – Teraz patrz przed siebie. Naprzeciw, w odległości około dwustu jardów ode mnie, znajdowało się duże, długie wzgórze, którego całe zbocze zostało zaorane. Poziome bruzdy biegły równolegle do siebie od podnóża do samego szczytu. Zauważyłem, że na zaoranym polu leżało dużo małych kamieni i trzy wielkie głazy zakłócające linie bruzd. Dokładnie przede mną rosły jakieś krzaki, które uniemożliwiały mi dostrzeżenie szczegółów wąwozu lub kanionu z wodą leżącego u stóp wzgórza. Z miejsca, w którym się znajdowałem, kanion wyglądał jak głębokie wycięcie porośnięte zieloną roślinnością odcinającą się od nagiego wzgórza. Ową roślinność stanowiły zapewne drzewa rosnące na dnie kanionu. Poczułem bryzę wiejącą mi w oczy. Spłynął na mnie głęboki spokój. Nie było słychać ani ptaków, ani owadów. Don Juan znowu odezwał się do mnie. Zrozumienie jego słów zajęło mi trochę czasu. – Czy widzisz człowieka na polu? – pytał mnie w kółko. Chciałem mu powiedzieć, że na polu nie ma żadnego mężczyzny, ale nie mogłem wymówić ani słowa. Don Juan ujął od tyłu moją głowę – widziałem jego palce nad brwiami i na policzkach – i skierował moje spojrzenie na pole, przesuwając głową powoli z prawa na lewo, a potem w przeciwnym kierunku. Słyszałem, jak powtarza: – Obserwuj każdy szczegół. Od tego może zależeć twoje życie. Cztery razy kazał mi zbadać wzrokiem roztaczający de przede mną horyzont. W pewnej chwili, kiedy obrócił moją twarz do oporu w lewo, wydało mi się, że odkryłem coś poruszającego się na polu. Kątem prawego oka przez chwilę dostrzegałem jakiś ruch. Don Juan zaczął przekręcać mi głowę z powrotem w prawo i mogłem skupić wzrok na zaoranym polu. Zobaczyłem mężczyznę idącego wzdłuż bruzd. Był to prosty człowiek, ubrany jak meksykański wieśniak. Miał na sobie sandały, parę cienkich, szarych spodni, beżową koszulę z długimi rękawami i słomiany kapelusz. Niósł lekką brązową torbę na pasku, przewieszoną przez prawe ramię. Don Juan musiał zauważyć, że dostrzegłem tego człowieka. Pytał mnie w kółko, czy patrzy na mnie i czy idzie w moim kierunku. Chciałem mu powiedzieć, że odchodzi i widzę jego plecy, mogłem jednak wymówić tylko “nie". Don Juan powiedział, że jeśli obróci się i będzie szedł w moim kierunku, powinienem krzyknąć, a on odwróci moją głowę, aby mnie ochronić. Nie czułem ani strachu, ani lęku, ani zainteresowania. Chłodno obserwowałem scenę. Mężczyzna zatrzymał się na środku pola. Prawą nogę oparł o brzeg dużego kamienia, jakby zawiązywał sandał. Potem wyprostował się, Wyciągnął z torby sznurek i zawiązał go sobie na lewej ręce. Stał odwrócony plecami do mnie, twarzą do szczytu wzgórza i badał wzrokiem przestrzeń przed sobą. Poznałem, że przygląda się przestrzeni przed sobą po sposobie, w jaki poruszał głową, powoli zwracając ją w prawo. Najpierw zobaczyłem go z profilu, a potem zaczął obracać całe ciało przodem do mnie, aż w końcu spojrzał na mnie. Wykonał nagły ruch głową, poruszył nią tak, że wiedziałem z całą pewnością, że mnie zobaczył. Wyciągnął przed siebie lewe ramię, wskazując nimi na ziemię i trzymając je w takiej pozycji, zaczął iść w moim kierunku. – Nadchodzi! – krzyknąłem bez trudu. Don Juan musiał obrócić mi głowę, ponieważ następną rzeczą, jaką zobaczyłem, były krzaki chaparralu. Powiedział mi, żebym się nie wpatrywał w rzeczy, ale patrzył “delikatnie" i ślizgał się po nich wzrokiem. Poi wiedział, że stanie w niewielkiej odległości, a potem zacznie iść w moim kierunku i wtedy mam się w niego wpatrywać, aż zobaczę blask. Zauważyłem, że don Juan kieruje się do miejsca oddalonego o jakieś dwadzieścia jardów. Szedł z tak niewiarygodną prędkością i zręcznością, że nie mogłem uwierzyć, że to on. Odwrócił się, stanął twarzą do mnie i polecił mi przypatrywać się swojej twarzy. Jego twarz lśniła blaskiem. Wyglądała jak plama światła. Światło zdawało się wylewać na jego klatkę piersiową prawie do pasa. Wyglądało to tak, jakbym patrzył na światło z półprzymkniętymi oczami. Blask rozszerzał się i zwężał. Don Juan musiał zacząć iść w moim kierunkuj ponieważ światło stawało się coraz bardziej intensywni i lepiej widoczne. a Powiedział coś do mnie. Bardzo starałem się go zrozumieć i przestałem widzieć blask. Potem zobaczyłem don Juana takim, jakim widzę go na co dzień; stał kilka stóp ode mnie. Usiadł naprzeciw. Skupiwszy uwagę na jego twarzy, zacząłem dostrzec gać nieznaczny blask. Potem zauważyłem, jak krzyżowały się na niej promienie światła. Twarz don Juana wyglądała tak, jakby ktoś puszczał na nią maleńkie, świetlane zajączki. Światło stawało się coraz bardziej intensywne, twarz zaczęła tracić kontury i ponownie stała się bezkształtnym świecącym obiektem. Znowu dostrzegłem pulsujące wybuchy światła wychodzące z miejsca, gdzie musiało się znajdować lewe oko. Nie skupiałem na nim uwagi, ale celowo wpatrywałem się w miejsce obok, które prawdopodobnie było jego prawym okiem. Od razu dostrzegłem zbiornik czystego przezroczystego światła. Światło było płynne. Zauważyłem, że postrzeganie jest czymś więcej niż widzeniem – to odczuwanie. Zbiornik ciemnego, płynnego światła miał niewiarygodną głębię. Był przyjacielski i dobry. Emanujące z niego światło nie wybuchało, ale wirowało powoli, tworząc wspaniałe odbicia. Blask dotykał mnie w cudowny i delikatny sposób, uspokajając mnie i wprawiając w doskonały nastrój. Zobaczyłem symetryczny pierścień połyskujących plamek światła, rytmicznie rozchodzących się na pionowej, świetlistej płaszczyźnie. Pierścień rozszerzał się, pokrywając prawie całą jaśniejącą powierzchnię, po czym zmniejszał się do jednego punktu światła w samym środku świetlistego zbiornika. Widziałem, jak pierścień kilkakrotnie rozszerzał się i kurczył. Potem specjalnie cofnąłem się, nie tracąc widoku, tak że mogłem obserwować oboje oczu. Rozróżniłem dwa rodzaje cyklu świetlistych eksplozji. Lewe oko wysyłało plamki światła, które przechodziły na zewnątrz pionowej płaszczyzny, podczas gdy plamki wysyłane przez prawe oko świeciły, nie wychodząc z niej. Cykle obu oczu występowały na przemian, światło z lewego oka wybuchało na zewnątrz, a lśniące promienie światła prawego oka kurczyły się i wirującym ruchem schodziły do środka. Potem światło z prawego oka rozszerzyło się i pokryło całość jaśniejącej powierzchni, a eksplodujące światło lewego oka cofnęło się. Don Juan musiał obrócić mnie raz jeszcze, ponieważ znowu miałem przed oczyma zaorane pole. Usłyszałem, że mówi, abym obserwował mężczyznę. Ten zaś stał przy głazie, patrząc na mnie. Nie mogłem dostrzec jego rysów, kapelusz zakrywał mu większą część twarzy. Po chwili wsadził torbę pod prawe ramię i zaczął iść w prawo. Doszedł prawie do końca zaoranego terenu, zmienił kierunek i zrobił kilka kroków w stronę wąwozu. Wtedy straciłem kontrolę nad ostrością spojrzenia. Mężczyzna zniknął razem z całą scenerią. Nałożył się na to obraz pustynnych krzaków. Nie przypominam sobie, w jaki sposób wróciłem do domu don Juana, ani też co on zrobił, żeby sprowadzić mnie z powrotem. Kiedy się obudziłem, leżałem na słomianej macie w jego pokoju. Podszedł do mnie i pomógł mi wstać. Miałem zawroty głowy i bolał mnie żołądek. Don Juan szybko i sprawnie zaciągnął mnie w krzaki rosnące przy domu. Zwymiotowałem, a on się śmiał. Poczułem się lepiej. Spojrzałem na zegarek, była jedenasta w nocy. Położyłem się spać, a o pierwszej po południu następnego dnia znowu byłem sobą. Don Juan pytał mnie w kółko, jak się czuję. Byłem rozkojarzony. Nie mogłem się skupić. Pod jego czujną opieką przeszedłem się wokół domu. Szedł za mną. Pomyślałem, że nie mam nic do roboty i położyłem się spać. Obudziłem się późnym popołudniem w znacznie lepszej formie. Dookoła mnie leżało mnóstwo pokruszonych liści. Prawdę powiedziawszy, kiedy się obudziłem, leżałem na brzuchu na stercie liści, które bardzo mocno pachniały. Pamiętam, że zanim się całkowicie przebudziłem, ich zapach powoli docierał do mojej świadomości. Powlokłem się za dom, gdzie znalazłem siedzącego nad kanałem nawadniającym don Juana. Kiedy mnie zobaczył, gwałtownym gestem kazał mi się zatrzymać i wracać do domu. – Biegnij do środka! – krzyknął. Pobiegłem do domu, a don Juan dołączył do mnie chwilę później. – Nigdy za mną nie chodź – powiedział. – Jeśli chcesz się ze mną zobaczyć, czekaj tutaj. Przeprosiłem go. Powiedział, żebym nie tracił czasu na głupie przeprosiny, które nie mają mocy zmieniania moich czynów. Przyznał, że sprowadzenie mnie z powrotem było bardzo trudne, a teraz tam, nad wodą, wstawiał się za mną. – Teraz musimy zaryzykować i umyć cię w wodzie – powiedział. Zapewniłem go, że czuję się dobrze. Długo patrzył mi w oczy. – Chodź ze mną – powiedział. – Wsadzę cię do wody. – Nic mi nie jest – powiedziałem. – Popatrz, robię notatki. Silnym, zdecydowanym ruchem ściągnął mnie z maty. – Nie folguj sobie! – powiedział. – Za chwilę znowu zaśniesz. Tym razem może mi się nie udać cię obudzić. Pobiegliśmy na tył domu. Zanim dotarliśmy do wody, wielce dramatycznym tonem polecił mi zamknąć oczy i nie otwierać ich, dopóki mi na to nie pozwoli. Powiedział, że jeśli choć przez chwilę popatrzę na wodę, mogę umrzeć. Prowadził mnie za rękę, po czym głową do przodu zanurzył w kanale nawadniającym. Miałem zamknięte oczy, a don Juan przez kilka godzin na przemian zanurzał mnie i wyciągał z wody. Odczułem wyraźną zmianę. Jeśli było ze mną coś nie w porządku, zanim wszedłem do wody, to było tak nieuchwytne, że zauważyłem różnicę, dopiero gdy porównałem tamten stan z przytomnością umysłu i dobrym samopoczuciem, które pojawiły się podczas zanurzania w kanale nawadniającym. Woda doszła mi do nosa i zacząłem kichać. Don Juan wyciągnął mnie z wody i zaprowadził do domu. Cały czas miałem zamknięte oczy. Kazał mi zmienić ubranie, po czym zaprowadził mnie do swojego pokoju, posadził na macie, ustawił w odpowiednim kierunku i dopiero wtedy pozwolił otworzyć oczy. Otworzyłem je, a to, co zobaczyłem, sprawiło, że odskoczyłem i uchwyciłem się jego nogi. Przeżyłem chwilę wielkiego zamętu. Don Juan stuknął mnie kostkami palców w sam czubek głowy. Było to szybkie uderzenie, ani nie mocne, ani nie bolesne, ale w jakiś niewytłumaczalny sposób wstrząsające. – Co się z tobą dzieje? Co zobaczyłeś? – zapytał. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem tę samą scenę, którą widziałem wcześniej. Ujrzałem tego samego mężczyznę. Tym razem jednak prawie mnie dotykał. Widziałem jego twarz. Było w niej coś znajomego. Prawie wiedziałem, kim jest. Scena zniknęła, kiedy don Juan uderzył mnie w głowę. Spojrzałem w górę na don Juana. Trzymał rękę gotową do ponownego uderzenia. Roześmiał się i spytał, czy mam ochotę na kolejny cios. Puściłem jego nogę i położyłem się na macie. Kazał mi patrzeć przed siebie i pod żadnym pozorem nie odwracać się w kierunku wody za domem. Wtedy zauważyłem, że pokój jest ciemny jak smoła. Przez chwilę nie byłem pewien, czy mam otwarte oczy. Dotknąłem ich rękami, żeby się upewnić. Zawołałem głośno don Juana i powiedziałem mu, że z moimi oczami jest coś nie w porządku. Teraz nic nie mogę zobaczyć, chociaż przed chwilą widziałem, jak chciał mnie uderzyć. Usłyszałem jego śmiech nad głową po prawej stronie, po czym rozbłysła zapalona przez niego lampa naftowa. W kilka sekund moje oczy przyzwyczaiły się do światła. Wszystko było tak jak zawsze: gliniane ściany pokoju i wiszące na nich dziwnie powykrzywiane, suche lecznicze korzenie, wiązki ziół, słomiany dach i zwisająca z belki lampa naftowa. Widziałem ten pokój setki razy, teraz jednak było i w nim, i we mnie coś wyjątkowego. Po raz pierwszy nie wierzyłem w ostateczną rzeczywistość swojej percepcji. Zbliżałem się do tego uczucia i nawet wielokrotnie je intelektualizowałem, ale nigdy nie miałem prawdziwych wątpliwości. Tym razem jednak nie wierzyłem, że pokój jest realny i przez chwilę miałem dziwne przeświadczenie, że scena, którą widzę, znikłaby, gdyby tylko don Juan stuknął mnie pięścią w czubek głowy. Zacząłem się trząść, chociaż nie miałem gorączki. Po kręgosłupie przeszły mi nerwowe dreszcze. W głowie, a szczególnie tuż nad karkiem, odczuwałem ciężar. Powiedziałem, że nie czuję się dobrze i opisałem mu to, co widziałem. Śmiał się ze mnie mówiąc, że pogrążanie się w strachu jest żałosnym folgowaniem sobie. – Boisz się, choć nikt cię nie przestraszył – powiedział. – Zobaczyłeś patrzącego na ciebie sprzymierzeńca, też mi coś. Zanim zrobisz w spodnie, poczekaj, aż staniesz z nim twarzą w twarz. Polecił mi wstać, iść do samochodu, nie obracając się w kierunku wody i zaczekać, aż on znajdzie sznur i łopatę. Kazał mi jechać do miejsca, gdzie znaleźliśmy pień drzewa. Po ciemku zaczęliśmy go wykopywać. Przez kilka godzin pracowałem bardzo ciężko. Nie wykopaliśmy pniaka, ale poczułem się znacznie lepiej. Wróciliśmy do domu, zjedliśmy i wszystko znowu stało się doskonale rzeczywiste i powszednie. – Co mi się przydarzyło? – zapytałem. – Co ja wczoraj zrobiłem? – Wypaliłeś sobie mnie, a potem wypaliłeś sobie sprzymierzeńca – powiedział. – Proszę? Don Juan roześmiał się i powiedział, że zaraz zacznę się domagać, żeby mi opowiedział wszystko od początku. – Wypaliłeś sobie mnie – powtórzył. – Wpatrywałeś się w moją twarz, w moje oczy. Widziałeś światła twarzy człowieka. Jestem czarownikiem, zobaczyłeś to w moich oczach. Jednak nie wiedziałeś o tym, ponieważ zrobiłeś to pierwszy raz. Oczy ludzi nie są do siebie podobne. Wkrótce się o tym przekonasz. Potem wypaliłeś sprzymierzeńca. – Chodzi ci o tego człowieka na polu? – To nie był człowiek, ale przywołujący cię sprzymierzeniec. – Dokąd poszliśmy? Gdzie byliśmy, kiedy zobaczyłem tego człowieka, to jest tego sprzymierzeńca? Don Juan brodą wskazał teren przed domem i powiedział, że zabrał mnie na szczyt małego wzgórza. Stwierdziłem, że sceneria, którą widziałem, zupełnie nie przypominała rosnących przy domu pustynnych krzaków chaparralu, na co on odrzekł, że przywołujący mnie sprzymierzeniec nie pochodzi z tej okolicy. – Skąd on jest? – Wkrótce cię tam zabiorę. – Jakie jest znaczenie mojej wizji? – Uczyłeś się widzieć, to wszystko. Za chwilę zrobisz w spodnie ze strachu, ponieważ zbytnio sobie folgujesz. Uległeś swojemu strachowi. Może powinieneś opisać wszystko, co widziałeś. Kiedy zacząłem opisywać, jak wyglądała jego twarz, przerwał mi mówiąc, że to nie ma żadnego znaczenia. Powiedziałem mu, że prawie widziałem go jako świetliste jajo. Stwierdził, że “prawie" nie wystarczy i widzenie zabierze mi dużo czasu i pracy. Interesowała go scena na zaoranym polu i wszystkie szczegóły dotyczące mężczyzny. – Ten sprzymierzeniec przywoływał cię – powiedział. – Odwróciłem ci głowę, kiedy do ciebie podszedł, nie dlatego, że ci zagrażał, ale dlatego, że lepiej zaczekać. Nigdzie ci się nie spieszy. Wojownik nigdy nie leniuchuje ani się nie spieszy. Spotykanie się ze sprzymierzeńcem bez przygotowania jest jak atakowanie lwa pierdnięciami. Spodobało mi się to porównanie. Śmialiśmy się niego do rozpuku. – Co by się stało, gdybyś nie odwrócił mojej głowy? – Sam byś to zrobił. – A gdybym tego nie zrobił? – Sprzymierzeniec przyszedłby do ciebie, a ty ze-sztywniałbyś ze strachu. Gdybyś był sam, mógłby cię zabić. Nie powinieneś przebywać sam w górach ani na pustyni, dopóki nie nauczysz się bronić. Sprzymierzeniec mógłby cię dopaść i przerobić na mielone mięso. – Jakie było znaczenie tego, co robił sprzymierzeniec? – Patrząc na ciebie, dawał do zrozumienia, że cię zaprasza. Pokazał ci, że potrzebujesz pułapki na duchy i woreczka, ale nie z tego regionu. Jego torba pochodziła z innej części kraju. Na twojej drodze stoją trzy powstrzymujące cię przeszkody, to były te trzy głazy. No i z pewnością najlepsze moce zdobędziesz w kanionach z wodą i wąwozach, ponieważ strażnik wskazał ci wąwóz. Reszta scenerii miała ci pomóc w dokładnym zlokalizowaniu miejsca, w którym go możesz znaleźć. Wiem, gdzie jest to miejsce. Wkrótce cię tam zabiorę. – Chcesz powiedzieć, że krajobraz, który widziałem, naprawdę istnieje? – Oczywiście, że tak. – Gdzie? – Tego nie mogę ci powiedzieć. – W jaki sposób znajdę to miejsce? – Tego też nie mogę ci powiedzieć, nie dlatego, że nie chcę, ale po prostu dlatego, że nie wiem, jak ci to powiedzieć. Chciałem wiedzieć, jakie znaczenie miało widzenie tej samej sceny w jego pokoju. Don Juan roześmiał się i zaczął naśladować mnie, jak trzymałem się jego nogi. – Było to potwierdzenie, że sprzymierzeniec cię chce – powiedział. – Chciał upewnić ciebie albo mnie, żebyśmy wiedzieli, że cię zaprasza. – A co z twarzą, którą widziałem? – Twarz jest znajoma, ponieważ go znasz. Widziałeś ją wcześniej. Może jest to twarz twojej śmierci. Przestraszyłeś się, ale to było tylko twoje niedbalstwo. Czekał na ciebie, a kiedy się pokazał, poddałeś się strachowi. Na szczęście byłem przy tobie i uderzyłem cię w głowę, inaczej zwróciłby się przeciwko tobie, co zresztą byłoby zrozumiałe. Żeby spotkać się ze sprzymierzeńcem, człowiek musi być nieskazitelnym wojownikiem, w przeciwnym przypadku sprzymierzeniec może zwrócić się przeciwko niemu i zniszczyć go. Następnego ranka don Juan odradził mi powrót do Los Angeles. Zapewne uważał, że jeszcze nie całkiem przyszedłem do siebie. Nalegał, żebym siedział w domu, twarzą na południowy wschód, aby zachować siłę. Usiadł po mojej lewej stronie, wręczył mi notatnik i powiedział, że tym razem przyparłem go do muru i nie tylko musi ze mną siedzieć, ale również mówić do mnie. – O zmroku będę cię musiał znowu zabrać do wody – powiedział. – Nie jesteś jeszcze zbyt mocny i nie powinieneś dzisiaj być sam. Do południa dotrzymam ci towarzystwa, po południu powinieneś być w lepszej formie. Jego troska przestraszyła mnie. – Co złego dzieje się ze mną? – zapytałem. – Ściągnąłeś sprzymierzeńca. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Nie wolno nam dzisiaj rozmawiać o sprzymierzeńcach. Porozmawiajmy o czymś innym. W istocie wcale nie chciałem rozmawiać. Poczułem się zaniepokojony i rozdrażniony. Don Juanowi sytuacja wydawała się niesłychanie zabawna, śmiał się do łez. – Tylko mi nie mów, że teraz, kiedy powinniśmy rozmawiać, nie znajdziesz żadnego tematu – powiedział. Jego oczy lśniły złośliwym blaskiem. Dobry nastrój don Juana działał na mnie uspokajająco. W tej chwili interesował mnie tylko jeden temat: sprzymierzeniec. Jego twarz była taka znajoma. Nie wydawało mi się jednak, żebym go znał albo widział przedtem. To było coś innego. Za każdym razem, kiedy zaczynałem myśleć o jego twarzy, mój umysł bombardowały inne myśli, jakby jakaś część mnie znała sekret, ale nie pozwalała reszcie zbliżyć się do niego. Uczucie, że twarz sprzymierzeńca jest mi nieobca, było tak niesamowite, że wywołało u mnie stan chorobliwej melancholii. Don Juan powiedział, że mogła to być twarz mojej śmierci. Przypuszczam, że to stwierdzenie doprowadziło mnie do granicy wytrzymałości. Chciałem w rozpaczy o to zapytać, czułem jednak wyraźnie, że don Juan mnie powstrzymuje. Odetchnąłem głęboko kilka razy i wyrzuciłem z siebie pytanie: – Czym jest śmierć, don Juanie? – Nie wiem – powiedział, uśmiechając się. – Chciałbym dowiedzieć się, jakbyś opisał śmierć? Chcę poznać twoją opinię. Myślę, że każdy ma konkretną opinię na temat śmierci. – Nie wiem, o czym mówisz. W bagażniku samochodu miałem Tybetańską Księgę Umarłych. Przyszło mi do głowy, że skoro mówi ona o śmierci, możemy jej użyć jako tematu rozmowy. Powiedziałem, że mu ją przeczytam i podniosłem się. Kazał mi usiąść i sam poszedł po książkę. – Ranek jest złą porą dla czarowników – powiedział, wyjaśniając mi, dlaczego muszę tu siedzieć. – Jesteś zbyt słaby, żeby wychodzić z pokoju. Tu, w środku, masz ochronę. Gdybyś teraz zaczął się gdzieś włóczyć, mogłoby ci się przytrafić straszliwe nieszczęście. Sprzymierzeniec mógłby cię zabić na drodze albo w krzakach, a potem, kiedy znaleziono by twoje ciało, powiedziano by, że umarłeś w tajemniczych okolicznościach albo że miałeś wypadek. Nie byłem w nastroju na podważanie jego decyzji, siedziałem więc tak, jak mnie posadził, prawie przez cały ranek, czytając mu i tłumacząc niektóre fragmenty książki. Słuchał uważnie i nie przeszkadzał mi. Dwa razy musiałem zrobić krótką przerwę, kiedy przyniósł mi wodę i jedzenie, ale ledwie kończyłem jeść, zachęcał mnie do dalszego czytania. Sprawiał wrażenie bardzo zainteresowanego. Kiedy skończyłem, popatrzył na mnie. – Nie rozumiem, dlaczego ci ludzie mówią o śmierci, jakby śmierć była jak życie – powiedział łagodnie. – Może tak to rozumieją. Czy myślisz, że Tybetańczycy widzą? – Nie sądzę. Kiedy człowiek potrafi widzieć, żadna ze znanych mu rzeczy nie może dominować. Żadna. Gdyby Tybetańczycy widzieli, od razu powiedzieliby, że nic nie jest już takie samo. Odkąd widzimy, niczego nie znamy, nic nie pozostaje takim, jakim to znaliśmy, dopóki nie widzieliśmy. – A może, don Juanie, widzenie nie jest takie samo dla wszystkich. – Zgadza się. Nie jest. Ale to jeszcze nie oznacza, że zostaje zachowany sens życia. Kiedy się widzi, żadna rzecz nie jest taka sama. – Wygląda na to, że Tybetańczycy traktują śmierć tak jak życie. A ty jak myślisz, jaka jest śmierć? – zapytałem. – Nie wydaje mi się, żeby śmierć była podobna do czegokolwiek i myślę, że Tybetańczykom musi chodzić o coś innego. Tak czy inaczej, to, o czym mówią, to nie śmierć. – A jak myślisz, o czym mówią? – Może ty mi to powiesz. To ty czytasz. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale on roześmiał się. – Może Tybetańczycy naprawdę widzą – ciągnął don Juan – a w takim wypadku muszą zdawać sobie sprawę, że to, co widzą, zupełnie nie ma sensu i napisali to gówno, ponieważ nie sprawia im to żadnej różnicy, a jeśli tak, to to, co napisali, bynajmniej nie jest gównem. – Tak naprawdę nie obchodzi mnie, co mają do powiedzenia Tybetańczycy – powiedziałem – ale z pewnością obchodzi mnie, co ty masz do powiedzenia. Chciałbym usłyszeć, co ty myślisz o śmierci. Patrzył na mnie przez chwilę, po czym zachichotał. Wytrzeszczył oczy, uniósł brwi do góry w komicznej minie zdziwienia. – Śmierć to wir – powiedział. – Śmierć to twarz sprzymierzeńca, śmierć to świetlista chmura nad horyzontem, śmierć to szept Mescalito w twoich uszach, śmierć to bezzębna paszcza strażnika, śmierć to siedzący na głowie Genaro, śmierć to ja mówiący do ciebie, śmierć to ty i twój notes. Śmierć jest niczym. Niczym! Jest tutaj i równocześnie wcale jej tu nie ma. Don Juan zaśmiał się radośnie. Jego śmiech był jak pieśń, miał w sobie taneczny rytm. – Mówię od rzeczy, co? – zapytał don Juan. – Nie potrafię ci opisać, jaka jest śmierć, ale mógłbym ci opowiedzieć o twojej śmierci. Nie ma sposobu, żeby wiedzieć z absolutną pewnością, jaka będzie, ale mógłbym ci powiedzieć, jaka może być. W tym momencie przeraziłem się. Stwierdziłem, że chcę tylko wiedzieć, jak on wyobraża sobie śmierć. Podkreśliłem, że interesuje mnie jego opinia o śmierci w ogólnym sensie, a nie obchodzą mnie szczegóły czyjejś śmierci, a szczególnie mojej własnej. – Nie mogę mówić o śmierci inaczej niż w odniesieniu do konkretnej osoby – powiedział. – Chciałeś, żebym ci opowiedział o śmierci. W porządku! Wobec tego nie bój się posłuchać o swojej śmierci. Przyznałem, że jestem zbyt zdenerwowany, żeby o tym rozmawiać. Powiedziałem, że chcę porozmawiać o śmierci ogólnie, tak jak on sam to zrobił, kiedy opowiadał mi o śmierci swojego syna Eulalia, o tym, jak życie i śmierć zmieszały się niczym mgła z kryształów. – Powiedziałem ci, że życie mojego syna rozwinęło się w chwili jego śmierci – rzekł. – Nie mówiłem ogólnie o śmierci, ale o śmierci mojego syna. Śmierć, czymkolwiek ona jest, sprawiła, że jego życie rozwinęło się. Zdecydowany byłem odwrócić rozmowę od szczegółów. Wspomniałem, że czytałem o ludziach, którzy umarli na kilka minut, po czym zostali ponownie ożywieni dzięki zabiegom medycznym. We wszystkich przypadkach, o których czytałem, relacjonująca je osoba, po ożywieniu mówiła, że nie może sobie niczego przypomnieć, że umieranie jest po prostu jak zapadanie się w czerń. – To całkowicie zrozumiałe – powiedział. – Śmierć ma dwa etapy. Pierwszym jest zaciemnienie. Ten etap nie ma znaczenia, jest bardzo podobny do pierwszych objawów po zażyciu Mescalito, kiedy doświadcza się uszczęśliwiającej lekkości, pełni i niczym nie trzeba się przejmować. Jednak jest to jedynie powierzchowny stan, który wkrótce znika i człowiek wchodzi w nowy wymiar, wymiar surowości i mocy. Ten drugi etap to prawdziwe spotkanie z Mescalito. Śmierć bardzo go przypomina. Pierwszy etap to płytkie zaciemnienie. Natomiast drugi etap jest tym prawdziwym, gdzie człowiek spotyka się ze śmiercią. Po pierwszym zaciemnieniu następuje krótki moment, w którym odkrywamy, że w jakiś sposób znowu jesteśmy sobą. Potem śmierć uderza w nas z cichą furią i mocą tak długo, aż rozpuści nasze życie w nicość. – Skąd możesz być pewien, że mówisz o śmierci? – Mam swojego sprzymierzeńca. Dymek bardzo jasno pokazał mi moją nieuchronną śmierć. Dlatego właśnie mogę mówić tylko o osobistej śmierci. Słowa don Juana wzbudziły we mnie wielki strach i dramatyczne uczucie ambiwalencji. Czułem, że zamierza opisać wszystkie szczegóły mojej śmierci i powiedzieć mi, jak albo kiedy umrę. Sama myśl o tym doprowadzała mnie do rozpaczy, a równocześnie wzbudzała moją ciekawość. Oczywiście, mogłem go poprosić, żeby opisał swoją śmierć, ale czułem, że taka prośba byłaby raczej niegrzeczna, więc automatycznie ją odrzuciłem. Don Juana bawiły moje rozterki. Jego ciałem wstrząsał śmiech. – Czy chcesz wiedzieć, jaka może być twoja śmierć? – zapytał mnie z wyrazem dziecinnego zadowolenia na twarzy. Złośliwa przyjemność, jaką miał z droczenia się ze mną, spodobała mi się. Niemalże pozbyłem się lęku. – Dobrze, powiedz mi – powiedziałem przybity. Zaryczał ze śmiechu. Trzymał się za brzuch, przewrócił się na bok i przedrzeźniając mnie, powtórzył cienko: – Dobrze, powiedz mi. Potem wyprostował się, usiadł z udawaną sztywnością i drżącym głosem powiedział: – Drugi etap twojej śmierci może równie dobrze wyglądać następująco... Jego oczy patrzyły na mnie z prawdziwą ciekawością. Roześmiałem się. Jasno zdałem sobie sprawę, że jego wygłupy są jedynym sposobem mogącym stępić ostrze myślenia o własnej śmierci. – Dużo jeździsz samochodem – ciągnął – więc tego dnia może tak samo będziesz siedział za kółkiem. Wrażenie pojawi się tak szybko, że nie będziesz miał czasu na myślenie. Powiedzmy, że będziesz prowadził samochód, jak robiłeś to tysiące razy. Zanim zdążysz się zdziwić, zauważysz przez przednią szybę dziwne zjawisko. Jeśli mu się lepiej przyjrzysz, przekonasz się, że jest to chmura wyglądająca jak świecący wir. Powiedzmy, że jest Podobna do twarzy znajdującej się dokładnie na środku nieba przed tobą. Jeśli będziesz ją obserwował, zauważysz, jak porusza się do tyłu, aż zostanie z niej tylko odległy, lśniący punkt. Potem zobaczysz, jak ponownie zaczyna się poruszać w twoim kierunku. Nabierze prędkości i w mgnieniu oka uderzy w przednią szybę twojego samochodu. Jesteś silny. Jestem pewien, że śmierć musiałaby uderzać kilka razy, żeby cię dostać. Wtedy już będziesz wiedział, gdzie jesteś i co się z tobą dzieje. Twarz znowu oddali się na pozycję nad horyzontem, nabierze szybkości i uderzy w ciebie. Wejdzie w ciebie i wtedy będziesz wiedział, że przez cały czas była to twarz sprzymierzeńca albo że to byłem ja mówiący, albo ty piszący. Przez cały czas śmierć była niczym. Niczym. Była małą kropeczką zagubioną na kartkach twojego notesu. A jednak wejdzie w ciebie z nieopanowaną siłą i rozszerzy cię. Sprawi, że uniesiesz się i rozszerzysz na niebo, ziemię i jeszcze dalej. A ty będziesz jak mgła z maleńkich kryształków, która się oddala, oddala. Opis mojej śmierci bardzo mnie poruszył. Spodziewałem się usłyszeć coś innego. Długo nie mogłem nic powiedzieć. – Śmierć wchodzi przez brzuch – ciągnął don Juan. – Dokładnie przez szczelinę woli. Ten obszar jest najważniejszą i najbardziej wrażliwą częścią człowieka. Jest to obszar woli, a jednocześnie obszar, przez który uchodzi jeszcze życie. Wiem to, ponieważ mój sprzymierzeniec doprowadził mnie do tego etapu. Czarownik dostraja swoją wolę, pozwalając, żeby śmierć zapanowała nad nim, a kiedy jest płaski i zaczyna się rozszerzać, jego nieskazitelna wola zwycięża i z powrotem składa z mgły całą osobę. Don Juan wykonał dziwny gest. Rozłożył dłonie jak wachlarze, uniósł je na wysokość łokci i obrócił tak, że kciuki dotykały boków, po czym powoli przesunął na środek ciała i złożył razem nieco ponad pępkiem. Trzymał je tak przez chwilę. Jego ramiona drżały z wysiłku. Następnie uniósł ręce aż czubki środkowych palców dotknęły czoła, po czym znowu przesunął je do pozycji na środku ciała. Był to wspaniały gest. Don Juan wykonał go z taką siłą i tak pięknie, że byłem oczarowany. – To wola tworzy czarownika – powiedział – ale kiedy starość go osłabia, wola zanika i nadchodzi nieuchronny moment, gdy nie może on już dłużej jej rozkazywać. Wtedy nie ma nic, czym mógłby się przeciwstawić milczącej sile śmierci. Jego życie upodabnia się do żywotów jego współbraci – staje się mgłą rozszerzającą się w nieskończoność. Don Juan popatrzył na mnie i wstał. Trząsłem się. – Teraz możesz iść w krzaki – powiedział. – Jest już po południu. Musiałem tam iść, ale nie miałem odwagi. Byłem chyba bardziej podenerwowany niż przestraszony. Jednakże nie bałem się już sprzymierzeńca. Don Juan powiedział, że nie jest ważne, jak się czuję, tak długo, jak długo jestem zwarty. Zapewnił mnie, że jestem w doskonałej formie i mogę bezpiecznie iść w krzaki pod warunkiem, że nie zbliżę się do wody. – Jest jeszcze coś – powiedział. – Muszę cię umyć jeszcze raz, więc trzymaj się z daleka od wody. Później don Juan poprosił, żebym go zawiózł do pobliskiego miasta. Wspomniałem, że jazda samochodem będzie dla mnie pożądaną odmianą, ponieważ ciągle czułem się roztrzęsiony. Myśl, że czarownik naprawdę igra ze śmiercią, wydawała mi się makabryczna. – Bycie czarownikiem to wielkie obciążenie – stwierdził przekonująco don Juan. – Powiedziałem ci, że znacznie lepiej jest nauczyć się widzieć. Człowiek, który widzi, jest wszystkim w porównaniu z czarownikiem, który jest raczej smutnym kolesiem. – Czym jest magia, don Juanie? Patrzył na mnie dość długo, poruszając prawie niedostrzegalnie głową. – Magia polega na stosowaniu woli w kluczowym miejscu – powiedział. – Magia to ingerencja. Czarownik szuka kluczowego miejsca tego, na co chce zadziałać. Znajduje je i oddziałuje na nie swoją wolą. Czarownik nie musi widzieć, żeby zostać czarownikiem, musi tylko wiedzieć, jak używać woli. Poprosiłem go, żeby wyjaśnił, co rozumie przez kluczowe miejsce. Myślał przez chwilę, po czym powiedział, że wie, czym jest mój samochód. – Z pewnością jest to maszyna – powiedziałem. – Chodzi mi o to, że twój samochód to świece. Dla mnie one właśnie są punktem kluczowym. Mogę podziałać na nie wolą i samochód nie zapali. Don Juan wsiadł do samochodu. Sadowiąc się na siedzeniu, kiwnął na mnie, żebym zrobił to samo. – Obserwuj, co robię – powiedział. – Jestem wroną, więc najpierw nastroszę pióra. Zatrząsł całym ciałem. Jego ruchy przypominały mi wróbla moczącego pióra w kałuży. Obniżył głowę jak ptak wsadzający dziób do wody. – To jest naprawdę przyjemne – powiedział i roześmiał się. Jego śmiech był dziwny. Podziałał na mnie hipnotyzujące. Przypomniałem sobie, że słyszałem ten śmiech już wiele razy. Powodem, dla którego nigdy wcześniej sobie tego tak naprawdę nie uświadomiłem, było chyba to, że w mojej obecności nie śmiał się w ten sposób wystarczająco długo. – Następnie wrona rozluźnia szyję – powiedział i zaczął zginać szyję i pocierać policzkami o ramiona. – Teraz patrzy na świat najpierw jednym okiem, a potem drugim. Przekręcał głowę, że niby przenosi widzenie świata z jednego oka na drugie. Wysoki ton jego śmiechu stał się jeszcze wyższy. Miałem absurdalne poczucie, że don Juan za chwilę, na moich oczach, zamieni się we wronę. Chciałem go wyśmiać, ale byłem prawie sparaliżowany. Naprawdę czułem dookoła jakąś ogarniającą mnie siłę. Nie bałem się, nie było mi niedobrze, nie byłem też śpiący. Pozostawałem w pełni władz umysłowych, tak mi się przynajmniej wydawało. – Zapal silnik – powiedział don Juan. Przekręciłem kluczyk i automatycznie nacisnąłem pedał gazu. Starter zazgrzytał, lecz nie uruchomił silnika. Don Juan zaśmiał się miękkim, rytmicznym chichotem. Spróbowałem jeszcze raz i jeszcze raz. Spędziłem jakieś dziesięć minut na włączaniu starteru samochodu. Przez cały czas don Juan chichotał. Potem zrezygnowałem i usiadłem ze spuszczoną głową. Don Juan przestał się śmiać i spojrzał na mnie badawczo. Wtedy wiedziałem, że jego śmiech wprowadził mnie w jakiś trans hipnotyczny. Chociaż dokładnie zdawałem sobie sprawę z tego, co się dzieje, czułem, że nie jestem sobą. Kiedy usiłowałem zapalić samochód, byłem bardzo uległy, prawie sparaliżowany. Jakby don Juan zrobił coś nie tylko z moim samochodem, ale również ze mną. Kiedy przestał chichotać, byłem pewien, że zaklęcie przestało działać, więc z impetem ponownie włączyłem starter. Byłem przekonany, że don Juan zahipnotyzował mnie swoim śmiechem, każąc mi wierzyć, że nie mogę zapalić samochodu. Kątem oka pochwyciłem jego zaciekawione spojrzenie. Patrzył, jak kręcę kluczykiem w stacyjce i wściekle naciskam na gaz. Poklepał mnie delikatnie i powiedział, że wściekłość uczyni mnie “zwartym", tak że może nawet nie będzie musiał mnie myć w wodzie. Im bardziej się wścieknę, tym szybciej przyjdę do siebie po spotkaniu ze sprzymierzeńcem. Usłyszałem don Juana mówiącego: – Nie krępuj się. Kopnij samochód. Wybuchnął swoim zwyczajnym śmiechem. Poczułem się śmiesznie i zarechotałem głupkowato. Po chwili don Juan powiedział, że uwolnił samochód. Spróbowałem jeszcze raz i udało mi się go zapalić! |