Wstecz / Spis Treści / Dalej

3

10 czerwca 1968 roku wyruszyłem z don Juanem w długą podróż, aby wziąć udział w mitote. Czekałem na tę okazję wiele miesięcy. Nie byłem jednak całkiem pewny, czy rzeczywiście chcę tam pojechać. Bałem się, że na tym spotkaniu będę musiał spożyć pejotl i to właśnie – jak sądziłem – było powodem mojego wahania. Wcale nie miałem zamiaru tego robić. Kilkakrotnie poinformowałem o tym don Juana. Z początku śmiał się cierpliwie, aż w końcu zdecydowanie oświadczył, że nie chce więcej słyszeć o moim strachu.

Jeśli chodzi o mnie, mitote było idealnym miejscem do przeprowadzenia weryfikacji skonstruowanej przeze mnie teorii. Właściwie nigdy do końca nie zrezygnowałem z idei, że dla zapewnienia porozumienia pomiędzy uczestnikami spotkania konieczny jest ukryty przywódca. Czułem jakoś, że don Juan miał swoje powody, żeby odrzucić mój pomysł. Uważał, że wytłumaczenie tego, co działo się podczas mitote, było skuteczniejsze w kategoriach “widzenia". Uznałem, że moje zainteresowanie znalezieniem odpowiedniego wyjaśnienia opartego na mojej własnej terminologii pozostawało w sprzeczności z tym, czego oczekiwał ode mnie don Juan. Dlatego też musiał powstrzymać moje racjonalizowanie, tak jak zwykł to robić ze wszystkim, co nie pasowało do jego systemu.

Tuż przed wyjazdem don Juan złagodził mój strach przed koniecznością zażycia pejotlu, mówiąc, że wezmę udział w spotkaniu jedynie jako obserwator. Poczułem się uratowany. Byłem prawie pewien, że uda mi się odkryć tajemną procedurę, dzięki której uczestnicy spotkania dochodzili do porozumienia.

Kiedy wyjeżdżaliśmy, było późne popołudnie. Słońce znajdowało się prawie na linii horyzontu. Czułem jego ciepło na szyi i żałowałem, że nie mam żaluzji na tylnej szybie samochodu. Ze szczytu wzgórza roztaczał się widok na rozległą dolinę. Droga wyglądała jak czarna wstęga rozłożona na ziemi, to wspinająca się w górę, to znów zstępująca po niezliczonych wzgórzach. Przez chwilę, zanim zaczęliśmy zjeżdżać w dół, śledziłem ją wzrokiem. Schodziła na południe, aż zniknęła za pasmem odległych, niskich gór. Don Juan nic nie mówił, patrzył prosto przed siebie. Przez dłuższy czas nie zamieniliśmy ani słowa. W samochodzie było nieznośnie gorąco. Otworzyłem wszystkie okna, ale ponieważ dzień był bardzo gorący, nic to nie dało. Czułem się rozdrażniony i niespokojny. Zacząłem narzekać na upał.

Don Juan zmarszczył brwi i spojrzał na mnie kpiącym wzrokiem.

– O tej porze roku w całym Meksyku jest gorąco – powiedział. – Nic nie można na to poradzić.

Nie spojrzałem na niego, wiedziałem jednak, że mi się przygląda. Samochód nabrał prędkości, zjeżdżając ze wzgórza. Kątem oka spostrzegłem znak drogowy, Vado – spadek terenu. Kiedy wreszcie zauważyłem ten spadek, jechałem już dość szybko i chociaż zwolniłem, poczuliśmy wstrząs i podskoczyliśmy na siedzeniach. Znacznie zmniejszyłem prędkość. Jechaliśmy przez tereny, na których zwierzęta domowe pasły się swobodnie przy drodze i gdzie widok przejechanych przez samochody koni czy krów nie należał do rzadkości. W pewnym momencie musiałem się zatrzymać i pozwolić kilku koniom przejść przez szosę. Moje zdenerwowanie i niepokój wzrastały. Powiedziałem don Juanowi, że to z powodu upału, którego nie znoszę od dziecka, ponieważ jako dziecko każdego lata czułem, jakbym się dusił i z trudem oddychałem.

– Już nie jesteś dzieckiem – rzekł.

– Lecz upał ciągle mnie dusi.

– Kiedy ja byłem dzieckiem, zwykle dusił mnie głód – powiedział łagodnie. – Wielki głód był jedyną rzeczą, jaką wtedy znałem. Zwykle tak puchłem, że nie mogłem oddychać. Ale to było w czasach dzieciństwa. Teraz ani się nie duszę, ani się nie nadymam jak ropucha, kiedy jestem głodny.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Poczułem, że stawiam się na pozycji, której nie zdołam utrzymać i że wkrótce będę musiał bronić czegoś, na czym mi wcale nie zależy. Upał nie był aż tak straszny. Tym, co mnie niepokoiło, była perspektywa jazdy samochodem ponad tysiąc mil do miejsca naszego przeznaczenia. Złościłem się na samą myśl, że będę musiał nieźle się wysilać.

– Zatrzymajmy się i zjedzmy coś – powiedziałem. – Może upał zelżeje, kiedy słońce zajdzie.

Don Juan popatrzył na mnie z uśmiechem i powiedział, że na naszej drodze jeszcze długo nie napotkamy żadnego czystego miasta, a o ile mnie zna, moja taktyka polega na unikaniu spożywania posiłków w przydrożnych budkach.

– Czy już nie boisz się biegunki? – zapytał. Mimo poważnego i zaciekawionego wyrazu jego twarzy, wyczułem w jego głosie sarkazm.

– Sądząc po twoim sposobie postępowania – powiedział – można by pomyśleć, że biegunka czyha na ciebie, czekając tylko, aż wysiądziesz z samochodu, aby na ciebie skoczyć. Jesteś w okropnym położeniu – jeśli unikniesz gorąca, dopadnie cię biegunka.

Ton głosu don Juana był tak poważny, że zacząłem się śmiać. Potem jechaliśmy dłuższą chwilę, nic nie mówiąc. Kiedy dotarliśmy do parkingu dla ciężarówek o nazwie Los Vidrios – Szkło – było już dość ciemno.

Don Juan krzyknął z samochodu:

– Co macie dzisiaj do jedzenia?

– Wieprzowinę! – odkrzyknęła kobieta z wnętrza.

– Mam nadzieję, że – dla twojego dobra – ta świnia została przejechana dzisiaj – powiedział do mnie don Juan śmiejąc się.

Wysiedliśmy z samochodu. Drogę z obu stron otaczały pasma niskich gór, które wyglądały jakby powstały z lawy zastygłej po gigantycznym wybuchu wulkanicznym. W ciemnościach czarne, postrzępione szczyty na tle nieba przypominały wielkie, przerażające ściany szklanych odłamków.

Podczas posiłku powiedziałem don Juanowi, że wiem, dlaczego to miejsce nazwano Szkłem. Niewątpliwie było to spowodowane przypominającym szklane odłamki kształtem gór.

Don Juan powiedział przekonywającym tonem, że miejsce to nazwano Los Vidrios, ponieważ przewróciła się tu ciężarówka wypełniona szkłem i przez całe lata w pobliżu drogi leżało mnóstwo jego odłamków.

Poczułem, że żartuje i spytałem go, czy jest to prawdziwy powód.

– Czemu nie spytasz kogoś z tutejszych ludzi? – odparł.

Zapytałem mężczyznę siedzącego przy sąsiednim stoliku. Powiedział przepraszającym tonem, że niestety nie wie. Poszedłem do kuchni i spytałem pracujące tam kobiety, czy wiedzą coś na ten temat, ale one też nie udzieliły mi odpowiedzi. Miejsce to po prostu nazywało się Szkło.

– Wydaje mi się, że mam rację – powiedział cicho don Juan. – Meksykanie nie mają daru zauważania otaczających ich rzeczy. Jestem pewien, że nie widzą szklanych gór, ale z pewnością potrafią zostawić po sobie górę szklanych odłamków, które leżą latami.

Pomysł ten obu nam wydał się śmieszny, więc zaśmialiśmy się.

Kiedy skończyliśmy jeść, don Juan spytał mnie, jak się czuję. Powiedziałem mu, że dobrze, ale w rzeczywistości miałem lekkie mdłości. Don Juan przyjrzał mi się uważnie i zauważył moje złe samopoczucie.

– Jeśli zdecydowałeś się przyjechać do Meksyku, powinieneś porzucić wszystkie swoje małostkowe lęki – powiedział bardzo surowo. – Twoja decyzja, żeby tu przyjechać, powinna je pokonać. Przyjechałeś, bo chciałeś przyjechać. To jest droga wojownika. Powtarzałem ci wiele razy, że najbardziej efektywnym sposobem życia jest życie wojownika. Martw się i zastanawiaj, zanim podejmiesz jakąś decyzję, ale kiedy już to zrobisz, trwaj przy niej wolny od obaw i myśli. Zawsze jeszcze milion innych decyzji przed tobą. Tak wygląda ścieżka wojownika.

– Wydaje mi się, don Juanie, że przynajmniej czasami tak postępuję, chociaż trudno jest ciągle o tym pamiętać.

– Kiedy rzeczy stają się niejasne, wojownik myśli o swojej śmierci.

– To jest jeszcze trudniejsze. Dla większości ludzi śmierć jest mglista i odległa. Nigdy o niej nie myślimy.

– Dlaczego?

– A dlaczego powinniśmy?

– To bardzo proste – powiedział. – Dlatego, że myśl o śmierci jest jedyną rzeczą, która hartuje naszego ducha.

Kiedy opuszczaliśmy Los Vidrios, było już tak ciemno, że postrzępione sylwetki gór zlały się z ciemnością nieba. Jechaliśmy w ciszy ponad godzinę. Byłem zmęczony. Nie miałem ochoty na rozmowę, jakby nie było już o czym rozmawiać. Ruch na drodze był minimalny. Minęło nas kilka samochodów jadących z przeciwka. Zdawało się, że jesteśmy jedynymi ludźmi jadącymi szosą na południe. Wydało mi się to dziwne i zerknąłem we wsteczne lusterko, żeby sprawdzić, czy jadą za nami jakieś samochody, ale nie było żadnych.

Po chwili przestałem wypatrywać samochodów i znowu zacząłem zastanawiać się nad celem naszej podróży. Wtedy zauważyłem, że światła reflektorów samochodu ostro kontrastują z otaczającą nas ciemnością. Jeszcze raz spojrzałem w lusterko. Najpierw zobaczyłem jasną łunę, a potem dwa świetliste punkty, które jakby wynurzyły się spod ziemi. Były to światła samochodu znajdującego się na odległym wzgórzu za nami. Przez chwilę były widoczne, po czym zniknęły w ciemności, jakby zostały zmiecione. Po chwili pojawiły się na innym wzgórzu i znowu zniknęły. Śledziłem ich pojawianie się i znikanie w lusterku. W pewnej chwili wydało mi się, że samochód nas dogania. Z pewnością się zbliżał. Światła stawały się coraz jaśniejsze. Celowo nacisnąłem pedał gazu. Poczułem się nieswojo. Don Juan zauważył mój niepokój albo może spostrzegł, że przyśpieszyłem. Najpierw spojrzał na mnie, po czym obrócił się i popatrzył na odległe światła.

Spytał, czy wszystko w porządku. Powiedziałem, że przez długie godziny nie widziałem za nami żadnych samochodów, a teraz nagle zauważyłem światła samochodu, który zdawał się nas doganiać.

Don Juan zachichotał i spytał mnie, czy według mnie to naprawdę jest samochód. Kiedy przytaknąłem, powiedział, że moje zachowanie zdradziło mu, iż czuję, że to, co znajduje się za nami, jest czymś więcej niż zwykłym samochodem. Upierałem się, że może to być tylko inny samochód albo może ciężarówka.

– Co innego mogłoby to być? – zapytałem głośno.

Aluzje don Juana doprowadziły mnie do rozpaczy.

Obrócił się i spojrzał prosto na mnie, potem powoli pokiwał głową, jakby układając sobie to, co chciał powiedzieć.

– To są światła na głowie śmierci – powiedział łagodnie. – Śmierć wkłada je jak kapelusz, po czym rusza galopem. To są światła galopującej śmierci, doganiającej nas, zbliżającej się coraz bardziej.

Dreszcz przebiegł mi po plecach. Po chwili znowu spojrzałem w lusterko, ale świateł już w nim nie było.

Powiedziałem don Juanowi, że samochód pewnie się zatrzymał albo zjechał z drogi. Nie obejrzał się, tylko przeciągnął i ziewnął.

– Nie – rzekł. – Śmierć nigdy się nie zatrzymuje. Czasem tylko wyłącza światła, to wszystko.

Przybyliśmy do północno-wschodniego Meksyku 13 czerwca. Przed drzwiami małej lepianki stały dwie stare, niezwykle podobne do siebie Indianki wyglądające na siostry i cztery dziewczyny. Za domem znajdowała się chałupa i rozpadająca się stajnia, z której został jedynie kawałek dachu i jedna ściana. Kobiety niewątpliwie czekały na nas. Musiały zauważyć mój samochód po tumanach kurzu, jakie wzniecał na piaszczystej drodze, na którą zjechaliśmy z szosy kilka mil wcześniej. Dom stał w głębokiej dolinie, a widziana sprzed jego drzwi szosa wyglądała jak długa wstęga rozłożona wysoko na zboczach zielonych gór.

Don Juan wysiadł z samochodu i przez chwilę rozmawiał ze staruszkami. Wskazały na kilka drewnianych stołków stojących przed domem. Don Juan dał mi znak, żebym podszedł i usiadł. Jedna z kobiet usiadła z nami, reszta weszła do domu. Dwie dziewczyny pozostały, przyglądając mi się ciekawie. Kiedy im pomachałem, zachichotały i wbiegły do środka. Po kilku minutach podeszło do nas dwóch młodych mężczyzn, którzy powitali don Juana. Nie odezwali się ani nawet nie spojrzeli na mnie. Zamienili kilka słów z don Juanem, który po chwili wstał i wszyscy, także kobiety, poszliśmy do innego domu, oddalonego o jakieś pół mili.

Dołączyliśmy tam do innej grupy. Don Juan wszedł do środka, ale mnie kazał zostać przy drzwiach. Zajrzałem do domu i zobaczyłem starego Indianina, mniej więcej w wieku don Juana, siedzącego na drewnianym stołku.

Nie było jeszcze całkiem ciemno. Grupa młodych Indian, mężczyzn i kobiet, stała w ciszy dookoła starej ciężarówki zaparkowanej przed domem. Zagadnąłem ich po hiszpańsku, ale rozmyślnie unikali odpowiedzi. Kobiety chichotały za każdym razem, kiedy coś mówiłem, a mężczyźni uśmiechali się grzecznie i odwracali oczy. Sprawiali wrażenie, jakby mnie nie rozumieli, jednakże byłem pewien, że wszyscy mówią po hiszpańsku, ponieważ słyszałem, jak między sobą rozmawiali w tym języku.

Po chwili don Juan i drugi stary człowiek wyszli przed dom, wsiedli do ciężarówki i usadowili się obok kierowcy. Dla pozostałych stało się to sygnałem do załadowania się na platformę samochodu. Nie było tam żadnej poręczy, więc kiedy ciężarówka ruszyła, wszyscy chwyciliśmy się długiej liny przyczepionej do haków przy podwoziu.

Ciężarówka jechała wolno po polnej drodze. W pewnym momencie zatrzymała się na bardzo stromym zboczu. Wszyscy zeskoczyliśmy z samochodu i szliśmy za nim. Po chwili dwóch młodych mężczyzn wskoczyło z powrotem na platformę i przysiadło na krawędzi, nie trzymając się liny. Kobiety śmiały się i zachęcały ich do utrzymania się w tej niebezpiecznej pozycji. Don Juan i starzec, którego nazywano don Silvio, szli razem, nie zwracając uwagi na popisy młodych mężczyzn. Kiedy droga znowu się wyrównała, wszyscy z powrotem wsiedliśmy na ciężarówkę.

Jechaliśmy około godziny. Podłoga ciężarówki była wyjątkowo twarda i niewygodna do siedzenia, wstałem więc i jechałem, trzymając się dachu kabiny. Wytrzymałem w tej pozycji do momentu, kiedy zatrzymaliśmy się przed grupą chałup. Było tam sporo ludzi. Kiedy dojechaliśmy, zrobiło się już bardzo ciemno i w przyćmionym, żółtawym świetle lampy naftowej wiszącej nad otwartymi drzwiami jednej z chat zauważyłem tylko kilku z nich.

Wysiedliśmy z ciężarówki i ludzie rozeszli się po domach. Don Juan znowu polecił mi zostać na zewnątrz. Oparłem się o przedni zderzak samochodu, a po kilku minutach dołączyło do mnie trzech młodych mężczyzn. Jednego z nich poznałem cztery lata wcześniej podczas poprzedniego mitote. Przywitał się ze mną, chwytając mnie za przedramiona.

– Dobrze wyglądasz – wyszeptał do mnie po hiszpańsku.

Staliśmy cicho przy ciężarówce. Była ciepła, wietrzna noc. Dało się słyszeć łagodny szum pobliskiego strumyka. Mój przyjaciel spytał mnie szeptem, czy mam papierosy. Podałem mu paczkę. Ich żar oświetlił zegarek. Była dziewiąta.

W chwilę potem wyłoniła się grupa ludzi z wnętrza domu. Z tej grupy oddalili się trzej młodzieńcy. Don Juan podszedł do mnie i powiedział, że wytłumaczył wszystkim moją obecność. Zostałem zaproszony do wzięcia udziału w mitote i podawania podczas niego wody. Powiedział, że zaraz wychodzimy.

Grupa złożona z dziesięciu kobiet i jedenastu mężczyzn wyruszyła z domu. Mężczyzna idący na czele wyglądał na krzepkiego, miał około czterdziestu pięciu lat. Nazywano go Mocho, które to przezwisko oznacza “przycięty". Poruszał się żwawo, pewnym krokiem. Niósł lampę naftową, którą kołysał z boku na bok. Z początku myślałem, że poruszał nią zupełnie przypadkowo, ale potem zauważyłem, że machał latarnią, żeby wskazać na jakąś przeszkodę albo trudny kawałek drogi. Szliśmy ponad godzinę. Kobiety gawędziły, śmiejąc się łagodnie od czasu do czasu. Don Juan wraz z drugim starszym mężczyzną szli na czele pochodu. Ja zaś na samym końcu grupy. Patrzyłem uważnie na drogę, usiłując dostrzec, po czym stąpam.

Cztery lata upłynęły, od kiedy z don Juanem byliśmy nocą w górach. Od tamtej pory moja sprawność fizyczna bardzo spadła. Ciągle potykałem się i niechcący kopałem małe kamienie. Kolana nie miały ani trochę sprężystości. Kiedy wpadałem na jakąś górkę, wydawało mi się, że droga podnosi się pode mną, a gdy napotykałem dołek – jakby się zapadała. Szedłem najgłośniej ze wszystkich, co wbrew mojej woli uczyniło ze mnie błazna. Za każdym razem, kiedy potykałem się, ktoś mówił “Uuu", z czego wszyscy się śmiali. W pewnej chwili kopnięty przeze mnie kamień uderzył w kostkę jedną z kobiet, która ku radości wszystkich powiedziała głośno:

– Dajcie świecę temu nieszczęsnemu chłopcu!

Jednakże ostateczne upokorzenie nastąpiło dopiero wtedy, kiedy potknąłem się tak, że musiałem uchwycić się osoby idącej przede mną. Mężczyzna pod moim ciężarem prawie stracił równowagę, przy czym wydał z siebie wrzask niewspółmierny do sytuacji. Wszyscy śmiali się tak bardzo, że cała grupa musiała się na chwilę zatrzymać.

W pewnej chwili prowadzący mężczyzna wykonał nagły ruch latarnią, unosząc ją w górę i w dół. Był to chyba znak, że dotarliśmy do celu. Po prawej stronie, niedaleko mnie, majaczyła ciemna sylwetka niskiego domu. Wszyscy rozeszli się w różnych kierunkach. Odszukałem don Juana. Trudno było go znaleźć w ciemnościach. Przez jakiś czas potykałem się hałaśliwie, zanim zauważyłem, że siedział na skale.

Jeszcze raz przypomniał mi o moim obowiązku podawania wody ludziom biorącym udział w mitote. Nauczył mnie tej procedury kilka lat temu. Pamiętałem każdy szczegół jego instrukcji, ale don Juan nalegał, żebym odświeżył sobie pamięć i jeszcze raz pokazał mi, jak się to robi.

Potem poszliśmy za dom, gdzie zebrali się wszyscy uczestnicy mitote. Rozpalono ogień. W odległości około piętnastu stóp od ognia znajdował się uprzątnięty teren pokryty słomianymi matami. Mocho, nasz przewodnik, pierwszy usiadł na macie. Zauważyłem, że brakuje mu czubka lewego ucha, co zapewne było powodem nadania mu takiego przezwiska. Don Silvio usiadł po jego prawej, a don Juan po lewej stronie. Mocho siedział twarzą do ognia. Jakiś młody mężczyzna podszedł do niego i położył przed nim płaski koszyk z gałkami pejotlu, po czym usiadł między Mocho a don Silvio. Inny młody człowiek przyniósł dwa małe koszyki i położył je obok pejotlu i usiadł pomiędzy Mocho a don Juanem. Następnie dwóch innych młodych mężczyzn usiadło przy don Silvio i don Juanie, zamykając koło złożone z siedmiu osób. Kobiety pozostały w domu. Dwóch młodzieńców miało za zadanie pilnować, żeby ogień płonął całą noc, a jeden nastolatek i ja dbaliśmy o wodę, którą w trakcie całonocnego rytuału miało dostawać siedmiu uczestników. Usiadłem z chłopcem na skale. Naczynia z wodą stały naprzeciw ogniska, w równej odległości od kręgu uczestników.

Macho – będący szefem – zaśpiewał swoją pieśń pejotlu. Miał zamknięte oczy, jego ciało huśtało się w górę i w dół. Była to bardzo długa pieśń. Nie rozumiałem języka. Potem wszyscy, jeden po drugim, śpiewali swoje pieśni pejotlu. Nie wyglądało na to, żeby przestrzegali jakiegoś ustalonego porządku. Śpiewali wyraźnie tylko wtedy, kiedy mieli na to ochotę. Następnie Mocho podniósł koszyk z gałkami pejotlu, wziął dwie z nich i położył koszyk z powrotem w środku kręgu. Następnie to samo zrobił don Silvio, a po nim don Juan. Czterej młodzi mężczyźni, którzy zdawali się osobną grupą, brali kolejno, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, po dwa kawałki pejotlu.

Każdy z siedmiu uczestników śpiewał i zjadał po dwie gałki pejotlu cztery razy z rzędu. Potem wszyscy sięgnęli do dwóch następnych koszyków wypełnionych suszonymi owocami i mięsem.

Powtarzali ten cykl kilka razy w ciągu nocy, jednakże nie mogłem dostrzec żadnego ukrytego porządku łączącego ich indywidualne ruchy. Nie rozmawiali ze sobą, zdawali się raczej wsłuchani w siebie. Nie zauważyłem, żeby któryś z nich chociaż raz zwrócił uwagę na to, co robi reszta.

Przed świtem wstali, a młody chłopak i ja podaliśmy im wodę. Potem poszedłem się przejść, żeby zorientować się w terenie. Dom był jednoizbową, niską lepianką krytą słomą. Otaczająca go sceneria była dość przygnębiająca. Chałupa stała na pagórkowatej równinie pokrytej zróżnicowaną roślinnością. Rosły na niej obok siebie krzaki i kaktusy, ale nie było żadnych drzew. Nie miałem odwagi zapuszczać się dalej.

Rano kobiety odeszły. Mężczyźni poruszali się cicho w pobliżu domu. Koło południa wszyscy usiedliśmy w takim samym porządku jak poprzedniej nocy. Podawaliśmy sobie koszyk z kawałkami suszonego mięsa wielkości gałek pejotlu. Kilku mężczyzn śpiewało swoje pejot-lowe pieśni. Po jakiejś godzinie wszyscy wstali i rozeszli się w różnych kierunkach.

Kobiety zostawiły garnek kukurydzianki dla tych, którzy zajmowali się ogniem i wodą. Zjadłem trochę, po czym przespałem większą część popołudnia.

Po zapadnięciu ciemności młody mężczyzna zajmujący się ogniem rozpalił nowe ognisko. Rozpoczął się następny cykl zażywania pejotlu. Przebiegał mniej więcej w taki sam sposób, jak poprzedniej nocy, i również skończył się o świcie.

W nocy bardzo się starałem, żeby zaobserwować i zanotować każdy ruch wykonywany przez wszystkich siedmiu uczestników. Miałem nadzieję odkryć choćby najmniejszy ślad dającego się wykryć systemu, werbalnej lub niewerbalnej komunikacji. Żadna z ich czynności nie zdradzała jednak ukrytego systemu.

Wczesnym wieczorem wznowiono cykl zażywania pejotlu. Przed nastaniem dnia wiedziałem już, że nie udało mi się odnaleźć kodów wskazujących na istnienie ukrytego przywódcy, odkryć jakiejkolwiek formy tajemnego porozumiewania się pomiędzy uczestnikami ani też uchwycić najmniejszego śladu systemu. Przez resztę dnia siedziałem sam, usiłując uporządkować notatki.

Kiedy czwartej nocy mężczyźni zebrali się znowu, w jakiś sposób wiedziałem, że jest to ostatnie spotkanie. Nikt mi o tym nie wspomniał, byłem jednak przekonany, że następnego dnia rozejdą się. Znowu siedziałem przy wodzie, a wszyscy pozostali zajęli swoje, ustalone wcześniej miejsca.

Zachowanie siedmiu mężczyzn w kręgu było powtórzeniem tego, co widziałem podczas trzech poprzednich nocy. Znowu byłem zaabsorbowany ich ruchami. Chciałem odnotować wszystko, co robili, każdy ruch, każdy dźwięk, każdy gest.

W pewnym momencie usłyszałem jakieś brzęczenie w uchu. Był to rodzaj zwykłego dzwonienia w uchu, więc nie zwróciłem na nie szczególnej uwagi. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy, ciągle jednak mieścił się w zakresie moich zwyczajnych odczuć cielesnych. Pamiętam, że dzieliłem uwagę pomiędzy obserwowanie ludzi i słuchanie dzwonienia. W pewnej chwili twarze mężczyzn stały się jaśniejsze, tak jakby włączono światło. Lecz nie wyglądało to jak oświetlenie elektryczne, latarnia czy odbicie ognia na ich twarzach. Było to raczej światło opalizujące, różowa świetlistość, bardzo delikatna, widoczna jednak z miejsca, gdzie siedziałem. Brzęczenie narastało. Spojrzałem na siedzącego ze mną nastolatka, ale ten spał.

Różowa świetlistość stawała się coraz bardziej zauważalna. Popatrzyłem na don Juana, miał zamknięte oczy, tak samo jak don Silvio i Mocho. Nie widziałem oczu czterech młodszych mężczyzn, ponieważ dwóch z nich pochylało się do przodu, a dwu pozostałych siedziało plecami do mnie.

Obserwowanie wciągnęło mnie jeszcze bardziej. Nie zdawałem sobie jednak do końca sprawy z tego, że rzeczywiście słyszę dzwonienie i widzę różowawą poświatę unoszącą się nad mężczyznami. Po chwili uświadomiłem sobie, że subtelne różowe światło i dzwonienie są bardzo jednostajne. Na moment uległem całkowitemu oszołomieniu, po czym przyszła mi do głowy myśl nie mająca nic wspólnego ze sceną, której byłem świadkiem, ani z celem mojej tutaj obecności. Przypomniałem sobie coś, co powiedziała mi matka, kiedy byłem dzieckiem. Myśl była rozpraszająca i zupełnie nie na miejscu. Próbowałem ja odrzucić i znowu zająć się pilną obserwacją, ale nie mogłem tego zrobić. Myśl pojawiła się znowu, była silniejsza, bardziej wymagająca. Potem wyraźnie usłyszałem głos wołającej mnie matki. Usłyszałem szuranie jej pantofli, a potem jej śmiech. Odwróciłem się, szukając jej. Pomyślałem, że jakieś halucynacje czy złudzenia przeniosły mnie w czasie i że zaraz ją zobaczę, ale ujrzałem jedynie śpiącego obok mnie chłopca. Jego widok wstrząsnął mną. Doświadczyłem krótkiej chwili spokoju i trzeźwości.

Znowu spojrzałem na grupkę mężczyzn. Zupełnie nie zmienili pozycji. Jednakże świetlistość zniknęła, zniknęło też dzwonienie w uszach. Poczułem się uwolniony, pomyślałem, że halucynacje głosu mojej matki minęły. Jej głos był taki żywy i wyraźny. Po głowie chodziła mi myśl, że na chwilę prawie dałem się złapać głosowi w pułapkę. Kątem oka spostrzegłem, że don Juan patrzył na mnie, ale to nie miało znaczenia. Wspomnienie głosu wołającej mnie matki było hipnotyzujące. Usilnie próbowałem myśleć o czymś innym. A potem znowu tak wyraźnie usłyszałem jej głos, jakby stała za mną. Wołała mnie po imieniu. Odwróciłem się szybko, ale zobaczyłem tylko ciemną sylwetkę chałupy i znajdujących się za nią krzaków.

Dźwięk mojego imienia sprawił mi niesłychany ból. Bezwiednie jęknąłem. Zrobiło mi się zimno, poczułem się samotny i zacząłem płakać. Potrzebowałem natychmiast kogoś, kto by się mną zajął. Odwróciłem głowę, szukając don Juana. Patrzył na mnie. Nie chciałem go widzieć, więc zamknąłem oczy. A potem zobaczyłem matkę. Jej obraz był inny niż zwykle, kiedy o niej myślałem. Widziałem ją wyraźnie, stojącą przede mną. Byłem zrozpaczony. Drżałem i chciałem uciec. Wizja matki była zbyt niepokojąca, zbyt odległa od tego, czego oczekiwałem po tym pejotlowym spotkaniu. Najwyraźniej nie istniał sposób na świadome uniknięcie jej. Może gdybym otworzył oczy, gdybym naprawdę chciał, żeby wizja zniknęła, ale zamiast to zrobić, analizowałem każdy jej szczegół. To moje badanie było czymś więcej niż zwykłym patrzeniem na nią. Analizowałem ją i oszacowywałem jakby pod przymusem. Ogarnęło mnie bardzo szczególne uczucie, jakby opanowywała mnie jakaś siła zewnętrzna i nagle poczułem przerażające brzemię miłości mojej matki. Kiedy usłyszałem swoje imię, poczułem się rozdarty. Wspomnienie matki wypełniło mnie bólem i smutkiem. Jednak przyglądając się jej, doszedłem do wniosku, że nigdy jej nie lubiłem. Było to szokujące spostrzeżenie. Zasypała mnie lawina myśli i obrazów. Wtedy wizja matki znikła. Nie była już ważna. Nie interesowało mnie już nawet to, co robią Indianie. Zapomniałem także o mitote. Pochłonął mnie ciąg niesamowitych myśli, niesamowitych, ponieważ były czymś więcej niż zwykłymi myślami. Tworzyły kompletne jednostki uczuciowe – emocjonalne pewniki, bezsporne dowody prawdziwej natury mojego związku z matką.

W pewnej chwili owe niezwykłe myśli przestały mnie nachodzić. Zauważyłem, że straciły płynność i właściwość tworzenia kompletnych jednostek uczuciowych. Zacząłem myśleć o innych rzeczach. Mój umysł przeskakiwał z tematu na temat. Pomyślałem o członkach mojej najbliższej rodziny, ale nie towarzyszyły tym myślom żadne obrazy. Potem spojrzałem na don Juana. Stał, reszta mężczyzn również wstała, wszyscy szli po wodę.

Przesunąłem się w bok i trąciłem łokciem śpiącego chłopca.

Ledwie don Juan wsiadł do samochodu, zrelacjonowałem mu przebieg swojej zdumiewającej wizji. Śmiał się radośnie i powiedział, że wizja jest znakiem, omenem, równie ważnym, jak moje pierwsze spotkanie z Mescalito. Przypomniałem sobie, że don Juan zinterpretował moje reakcje po pierwszym zażyciu pejotlu jako bardzo ważny omen. Właśnie z tego powodu zdecydował, że nauczy mnie swojej wiedzy.

Powiedział, że podczas ostatniej nocy mitote Mescalito krążył dookoła mnie tak jawnie, że wszyscy musieli odwrócić się w moim kierunku. Dlatego właśnie don Juan patrzył na mnie, kiedy na niego spojrzałem.

Chciałem usłyszeć jego interpretację mojej wizji, ale nie chciał o tym mówić. Powiedział, że czegokolwiek doświadczyłem, było bez znaczenia w porównaniu z omenem.

Don Juan bez przerwy mówił o świetle Mescalito unoszącym się nade mną i o tym, że każdy je widział.

– To naprawdę było coś – powiedział. – Nie mógłbyś chyba prosić o lepszy omen.

Nasze myśli niewątpliwie biegły zupełnie różnymi torami. On był pochłonięty znaczeniem wydarzeń, które tłumaczył jako omen, ja natomiast obsesyjnie rozważałem szczegóły swojej wizji.

– Nie obchodzą mnie omeny – powiedziałem. – Chcę wiedzieć, co mi się przytrafiło.

Zmarszczył brwi, jakby był zaniepokojony i przez chwilę siedział sztywno, nic nie mówiąc. Potem popatrzył na mnie. Ton jego głosu był bardzo stanowczy. Powiedział, że ważne jest jedynie to, że Mescalito obszedł się ze mną bardzo łagodnie, objął mnie swoim światłem i udzielił mi lekcji, nie wymagając ode mnie niczego poza tym, żebym tam po prostu był.